Te cholerne buty, czyli jak plany mogą się wysypać przez czynnik X


Drugi majowy długi weekend jest już historią. Upał, upał, upał. Tyle wersja krótka. A wersja dłuższa zawiera przypowieść o cholernych butach.

Weekend, w całości spędzony w hacjendzie pod stolycą miał zakończyć się takimi planami, że aż strach mówić. No i boję się je opisać. A zaczęło się od mocnego postanowienia (te „mocne” to kojarzy mi się od razu z początkiem konfliktu ukraińsko-rosyjskiego w Donbasie i „mocnymi” ostrzeżeniami i stanowiskami UE w stosunku do Rosji). To „mocne” postanowienie miało oznaczać trzy biegi po 20 kilometrów – z jednodniową przerwą na odpoczynek.

Do pewnego momentu się udało. Pierwszego wolnego dnia rano, jeszcze przed procesjami i rajdem jakiegoś poirytowanego mieszkańca stolycy, który chciał procesję w Otwocku rozpędzić samochodem, polazłem w las. Było gorąco, ale dało się wytrzymać. W efekcie całkiem sensowny czas i pierwsza dwudziestka padła. Ale…

Ale zaczęły się problemy, które w dwóch następnych biegach storpedowały plan. Mam stare, wysłużone, mające 4 lata Pumy, które są moimi ukochanymi butami. W nich mogę wszystko. Woda, śnieg, piasek, kamienie, korzenie, asfalt…I zero zmęczenia stóp.

Wszystko, czego mi trzeba to Puma??

Biegając ostatnio po sklepach (zamiast po lesie), tych wyprzedażowych oczywiście, miałem okazję przymierzyć masę butów. Reeboki, Adidasy, Asicsy… nic z tego nie leżało na nodze dobrze. W końcu znalazłem jakieś Pumy. Siedziały dobrze. Wziąłem. W czasie pierwszych biegów na początku maja okazało się, że w biegu już nie leżą na nodze tak dobrze, jak w sklepie. W czasie biegu jakieś szwy naciskają na palce tak mocno, że aż paznokcie podeszły krwią. Paskudny ból i paskudny dyskomfort. Cholerne buty.

I to samo stało się w czasie pierwszej z zaplanowanych dwudziestek. W czasie samego biegu nie było źle; źle zaczęło być po biegu. Dałem sobie dzień odpoczynku, a nuż ból przejdzie. Przeszedł. Do kolejnego biegu. A w czasie biegu ból paluchów paskudnych wrócił. Już dobiegnięcie do dziesiątki było męczarnią. Chcąc, nie chcąc, musiałem skrócić dystans do dziesiątki.

Kolejnego dnia historia się powtórzyła. Trochę zawiedziony zakończyłem majowy weekend z wybieganą czterdziestką zamiast planowanych sześćdziesięciu kilometrów.

Coś na pocieszenie

Poniedziałek stał się dniem wolnym od biegania, żeby trochę dać odpocząć nogom. Na wtorek wypadły kilometrówki na Skrze. Od rana było ciepło, ale zapowiadało się na deszcz. Chyba najlepsza pogoda do biegania, bo mało ludzi biegało, bojąc się zapewne rozpuszczenia. I tak też było na Skrze. Pustawo.

Na początek miało być wolno i ślamazarnie przez 5 kilometrów, a potem sześć kilometrówek. Macie tak, że planujecie sobie tempo biegu a potem nie wiadomo kiedy szlag trafia postanowienie? U mnie pierwsze dwa kilometry wypadły wolno, według planu, po 5:00. Potem zaczął padać deszcz. Schłodziło mięśnie, powietrze stało się jakieś lepsze do oddychania, i nagle po trzecim kilometrze wiedziałem, że przyspieszyłem do 4:30. Kolejny kilometr udało się utrzymać w tym samym tempie. A ostatni piąty… nie mogłem sobie darować i przyspieszyłem do 3:58… Efekt – 22:58. Padł więc nowy rekord na piątkę, i coraz bardziej realne stało się pobicie założonych na ten rok 22:30. A potem, przez kolejne trzy minuty, byłem bezsensownie na siebie wściekły, że czując się dobrze, mogłem od razu biec szybciej i próbować zrobić lepszy czas.

Deszcz wpłynął kojąco na głupią złość i wziąłem się za kilometrówki, na tej samej zasadzie, co zawsze – kilometr szybko, 250 metrów marszu i kolejny kilometr. A tak pořad dokola a dokola.

W czasie wcześniejszych biegów walczyłem z samym sobą, żeby zrobić sześć powtórzeń. A dziś (to ciągle o tym wtorku, gdyby ktoś zagubił się w opisie akcji) zrobiłem sześć i dalej się czułem na siłach. Zrobiłem jeszcze dwie i zakończyłem trening na ośmiu powtórzeniach. A czasy? Baaaaaardzo zadawalające:

4:02  |  4:08  |  4:00  |  4:09  |  04:09  |  4:07  |  4:09  |  4:08

Czynnik X

Wracając ze Skry przypomniałem sobie ostatnią rozmowę z moim biegowym kumplem A. O tym, żeby się wybrać na Bieg Niepodległości w WAW. Po tym dzisiejszym treningu postanowiłem ostatecznie, że idę. Po dzisiejszych kilometrówkach czuję, że jestem gotowy i wiem na pewno, że pobiję czas, który sobie ustawiłem na ten rok.

No chyba, że… wezmę nie te buty…


 

Archiwa

1 thought on “Te cholerne buty, czyli jak plany mogą się wysypać przez czynnik X

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *