Każdy z nas jakoś zaczynał swoją przygodę z bieganiem. Moja zaczęła się w pierwszej klasie ogólniaka. Od nauczyciela wuefu dowiedziałem się, że w siatkówkę jestem *pip*, w kosza jestem jeszcze większą *pip*ą. W piłkę nożną nie graliśmy na oceny, a szkoda… bo to była jedyna gra, w którą coś mi wychodziło. Ten sam wuefista dodał (będąc trenerem w miejscowym klubie), że trening w klubie niezależnie od wyników da mi piątkę na koniec wszystkich czterech klas. Hmmmmm… leń we mnie mrugnął porozumiewawczo i było postanowione.
Do trzeciej klasy podstawówki nie musiałem przed nikim uciekać – rośliśmy w miarę podobnie. Potem nagle w czwartej, dosłownie z bólem dotarło do mnie, że nie przed każdym się obronię. Zaczęło się uciekanie. Na koniec czwartej uciekałem najszybciej z czwartoklasistów. To budujące doświadczenie z podstawówki dało mi przekonanie, że dam radę w klubie.
Razem z kolegą, który mieszkał na pobliskim osiedlu, rozpoczęliśmy bieganie. We dwóch było łatwiej – dwie kaleki biegające w podobnym tempie. Nie było żadnych planów treningowych, ale za to z wypiekami na dziobach opowiadaliśmy sobie, jak to pobiegniemy następnego dnia, jakie podbiegi zrobimy pod Banotówkę (taka „maleńka” górka w Cieszynie). Większą radochę sprawiały tylko zakupy butów – wszystko było chińszczyzną za niewielkie pieniądze, ale… pachniało nowością po rozpakowaniu. A butów tych trochę schodziło.
To był najciekawszy okres – zachłyśnięcie się możliwością bezproblemowego przejścia klas, rywalizacją między sobą o lepsze czasy biegów. Endomondo nie było – mieliśmy inny sposób na notowanie wyników, ale tych najlepszych. Przy okazji jak takie coś wisiało nad biurkiem, zapadało w pamięć, podświadomość, która pokonywała kolejne bariery (obok). A ile radochy było, jak się wykręciło lepszy czas i trzeba było karteczki z wynikami przekładać na nowo…
Biegaliśmy dużo – nawet po 10 km, czasem codziennie, czasem co drugi dzień. Nie zawsze był czas – były inne zajęcia: piłka nożna, karate, ju-jitsu. Pod koniec pierwszej klasy zostałem juniorem młodszym Międzyszkolnego Klubu Sportowego „Cieszko” w Cieszynie, a później z wiekiem juniorem biegającym w Piaście Cieszyn. Trenowali mnie Andrzej Łukasiak, Grzegorz Wanat i jednocześnie będący moim nauczycielem w ogólniaku – Mirosław Werner.
Kolega, z którym trenowałem nie dał rady – nie zdecydował się na klub. Zacząłem klepać kilometry z nową ekipą, w nowych miejscach i na innych zasadach.
Klasa druga odmieniła moje spojrzenie na trening. Po tym, jak trener zobaczył mnie podjeżdżającego do klubu na kolarce, dostałem porządny ochrzan. I wybór – albo rower, albo bieganie. Rower poszedł do piwnicy na dłużej. Zaczęły się regularne treningi według planu; spodziewane oceny na koniec poszczególnych klas przestały być motywacją. Pojawiła się za to nowa motywacja – rywalizacja z koleżankami i kolegami z klubu; duma, że w klubie są juniorzy walczącymi o miejsca w eliminacjach do halowych mistrzostw Polski juniorów. Do kompletu dołączyła jeszcze jedna pozycja: na ścianie tuż za wejściem do szkoły wisiały tabla prezentujące najlepsze osiągnięcia uczniów mojego ogólniaka. Wśród nich była ta jedna, która miała na mnie wpływ magiczny – najlepszych pięć osób w głównych dyscyplinach lekkiej atletyki.
To wtedy postanowiłem sobie, że przed końcem czwartej klasy znajdę się wśród owych pięciu najlepszych osób (choćby tylko na ostatnim miejscu) w biegu na 400 i 800 metrów.
Udało się.
Dobry początek! Powodzenia : )