Optymistycznie zapowiedziany w poprzednim wpisie trening zaczął żyć swoim własnym życiem. Jak w każdym cyklu – czy to cyklu słońca, czy to cyklu treningu – były górki i dołki. Była chęć spędzenia treningu w domu, były chęci biegania dwa razy w ciągu dnia, była konieczność biegania po samochód do mechanika… Najprostsze narzędzie nie potrafiące skłamać (czyli treningowy Excel) pokazał na koniec, że mimo dramatyzowania – tragedii nie było, nie ma i się nie zapowiada.
Najciekawszym elementem treningu okazało się rajdowanie pętlą Reja w dół, w stronę Sopotu. Ta trasa chyba stała się następcą śródborowskiej Osiedlowej Szybkiej Piątki i historia już się dzieje, bo staje się budulcem kondycji do obecnej piątki. W czasie jednego z pierwszych biegów kombinowanych (2 kilometry w dół plus 1 kilometr pod górę) niespodziewanie Garmin zanotował sobie rekord na milę.
Niby nic ważnego, ale pamiętam, że kilka dni przed tym biegiem kołatało mi po głowie, że coś dawno nie miałem odnotowanego żadnego nowego rekordu na coś dłuższego niż kilometr. Bo też nie mogłem mieć, bo nic dłuższego nie biegałem… Dwójki (odcinki dwukilometrowe) stają się powoli bazą pod piątkę – 6:59, 6:47, 6:54… jednak najbardziej zaskoczył mnie ostatnio kilometr powrotny – długą, męczącą i w cholerę pod górkę drogą powrotną – 4:01, po dość żwawej dwójce w dół 🙂
Wraca wytrzymałość. Co najbardziej poczułem na kolejnym „nieudanym” Parkrunie. Mentalnie byłem przygotowany, w starych „szczęśliwych” i dziurawych butach… i dostałem wpiernicz od wiatru. Nie jakoś mocno, ale jednak – chciałem łamać 20 minut, co nie wyszło… ponownie… ale… To ale jest ważne, bo w czasie biegu czułem, że nie czuję zmęczenia. Lekko utrudniony bieg pod wiatr i całkiem lekki z wiatrem. Przypomina mi się komentarz Mariusza z GC, że coś stało się z tętnem… co tylko potwierdza, że ten bieg nie był zbyt obciążający dla serca 😛
Czegoś takiego nie czułem już od bardzo dawna. Wiem też, że po zmianie trasy Parkrunu w Gdyni, nie jest to już moja trasa – wcześniej pod wiatr była jedna prosta, teraz są dwie. Więc – po co kopać się z wiatrem?
Następnego dnia pobiegłem w las w poszukiwaniu trasy nowego Parkrunu – Wzniesienie Osowy. Trasę znalazłem, start znalazłem, pozwiedzałem okoliczne pagórki i chyba odpowiada mi profil tej trasy 🙂 Jest w lesie, mocno pofałdowana – na pewno będzie to Parkrun wymagający wytrzymałościowo, jak moja ulubiona trasa w Działdowie. Na to jednak rzucę się za jakiś czas – najpierw praca nad kondycją.
W międzyczasie wpadły też rewelacyjne powtórzenia 150 metrów na Sopockiej, na zmierzonym odcinku z pomiarem FreeLapem. Po lekkim pierwszym biegu, dwa kolejne wpadły dokładnie w tym samym czasie – 18,82, czym wyrównałem mój drugi w historii mierzony czas na tym odcinku (z Gdańska, AD 2020).
W tym samym międzyczasie wpadły równie rewelacyjne czterysetki na Sopockiej – miało być lekko, lekko i jeszcze raz lekko – ale po 1’6” na odcinek. W efekcie po zbyt „lekkim” pierwszym odcinku (1’9”) kolejne weszły lekko i szybko – 1’4”, 1’4” i 1’1”. Kilka dni później na naszej wieczornej osiedlowej pętli, rekord trasy zrobił Szymek – 14:56 na 2,91 kilometra. Po kolejnych kilku dniach Monika na swojej trasie zrobiła rekord na 6 górzystych kilometrów – po 5:39 na kilometr (33:54).
Trochę – zresztą jak zwykle – wybił mnie z treningu wyjazd do Warszawy. Tam nie jestem w stanie się zebrać jakoś… Choć i buty, i strój biegowy leżą w szafie… Było minęło i się nie liczy 🙂
Wisienką na torcie, która wyzwoliła dzisiejszy wpis, był kolejny bieg ulicą Reja w stronę Sopotu. To asfaltowa droga leśna, którą można samochodem jeździć tylko do wysokości ogródków działkowych od strony Sopotu. Panuje na niej co prawda spory ruch – rowerowy – jednak da się biegać 🙂 W planie miałem 5 kilometrów, żeby treningowo odbudować łepetynę – znowu z ambitnym założeniem na 19:59. „Wyjszło” było znacznie szybciej, co przesądziło, że zakończyłem bieg na 4 kilometrach z czasem 14:48 (3:43,2 | 3:43,3 | 3:44,2 | 3:37,4). Zaskakujący i zupełnie niezgodny z założeniem bieg filmowała i fotografowała Monika, więc jakiś dowód jest. No i parę zdjęć.
Na koniec jeszcze jedna taka myśl mi wpadła do głowy – z późnej zimy w poprzednim wpisie, w końcu zrobiła się wiosna 🙂 To zupełnie inna strefa klimatyczna…
Tytułu dziś nie bedę tłumaczył. Kto ma wiedzieć, co znaczy – ten wie 😮
Faktycznie na zdjęciu nie widać zmęczenia:) . A jak do tych 4km dołożysz ostatni kilometr chociażby „tylko” w tempie 3:44 to szacun, jesteś w domu :).
Pingback: Biegowy sezon ogórkowy. – meblościanka