Dwa miesiące super treningu. Tak genialnego i prostego, jak nigdy dotąd w ciągu ostatnich dwóch, może trzech lat. A trening ten polegał na braku treningu 🙂
Najpierw miałem mieć start w trakcie Bielańskiego Wieczoru Lekkoatletycznego, choć prawdę mówiąc nie wiedziałem w czym mam biec. Na 400 metrów mi się nie chciało. Z Marcinami dogadaliśmy się, że wystartujemy na kilometr. Dla mnie miało to być ukoronowanie sezonu – z założeniem – kolejnego lepszego czasu na tym dystansie. Tak jak mieszane miałem uczucia do tego biegu, tak poszedł i sam bieg. Czyli wcale – nie wystartowałem. Pokibicowałem Marcinom i Arkowi. Powrót z biegu dał jednak okazję do pogawędki z Marcinem, z którym jakiś czas już się nie widzieliśmy 🙄
Wcześniejszy udział w Parkrunie wymęczył mnie straszliwie. Tak to jest rzucić się na 5 kilometrów trenując krótkie odcinki po 200, 300 metrów. Zabolało i bolało długo.
Kolejne treningi udowadniały tylko, że mięśnie dostały ogromny wpiernicz tym w miarę żwawym parkrunowym tempem. Wolne trzysetki, wolne sto pięćdziesiątki, wolne czterysta – a to wszystko na moim cholernie szybkim torze szutrowym z górki w stronę Sopockiej.
Lekkie odmulenie nastąpiło dopiero pod koniec września, gdy na krótkiej bieżni podstawówki znajdującej się w pobliżu mojego osiedla, udało mi się zrobić kilka (dziesięć) sześćdziesiątek przez grzybki… które weszły o około 0,3 sekundy wolniej od najszybszych moich sześćdziesiątek. Wracałem do żywych.
Na krótko.
Szukając fajnej trasy na zimę do pobiegania czegoś ciut dłuższego, w wolniejszym tempie niż krótkie, Monika podpowiedziała mi pętlę w pobliżu. Trochę z górki, trochę pod górkę, trochę szutru, masa błotnych ścieżek z tonami liści… w sumie – wymagająca trasa. Na równe pięć kilometrów. Polazłem sobie na pierwszą taką pętlę. Fajne tempo, fajne górki, w ogóle fajnie i nagle pod koniec coś strzeliło w łydce. Na początku wystraszyłem się, że to Achilles. Ale dokończyłem bieg z dobrym jak na ten teren czasem (23’7”). Ból jednak przeszedł.
No i 4 dni później polazłem na tę samą trasę. A po niecałych dwóch kilometrach o mało się nie wywaliłem. Szarpnięcie i kłucie. I po biegu. Coś tam biegłem, aby dobiec. W domu pomacałem, rozmasowałem i okazało, że spuchł mięsień. Mięsień płaszczkowaty, który stał się mocno bulwiasty i lekko krwisty. Zapadła decyzja – przerwa od biegania na… ile będzie trzeba. Zakładałem, że ze 4-6 tygodni.
Po dwóch tygodniach biegowych nudów, smarowania nogi naproxenem z altacetem, nabawieniu się odparzeń od maści i poszukiwań w necie, znalazłem. I tak dwa dni temu, we wtorek poszliśmy z Szymkiem po raz pierwszy na wspólny trening aikido w Gdyni. Dla mnie to taki powrót do korzeni i wspomnień z usiowego klubu Michała Fronta w Cieszynie. Chłopakowi się spodobało do tego stopnia, że… zapisaliśmy się. Przekonała go moja wersja o tym, że aikido to wspólczesna szkoła wiedźmaków
I… z głębin szafy wyciągnąłem zafoliowane, towarzyszące mi we wszystkich przeprowadzkach od czasu wyjazdu z Cieszyna KIMONO. Które swego czasu chciałem nawet opchnąć na Allegro, ale w końcu go nie wystawiłem. Jeszcze tylko muszę dowieźć do Gdyni równie głęboko zakopane kijki – jo i bokken.
Back to my life? Chyba tak 🙂 bo wdrożyłem kolejny pomysł, który od jakiegoś czasu za mną chodził, czując się ostatnio jakoś tak sztywno. Po treningach w dojo raczej powienienem być bardziej elastyczny, choć pewnie będę się czuł też lekko poobijany.
A przy okazji treningu okazało się, że łydka przestała boleć. Dużo bólu o nic – pewnie pękło kilka włókien mięśniowych lub ich wiązka. W każdym razie, dziś w czasie wspólnego z Moniką, wolnego testowego biegu, zrobiłem „testowy” krótki ciut „szybciejszy” odcinek.
Test się udał. Noga nie boli a kilometr bez jakiegoś specjalnego wysiłku wpadł w 3’37”.
Szykuje się niezły krużganek, eeee to było jakieś inne słowo, eeeeee… kołowrotek – las, las, dojo Karwiny, może bieżnia, las, dojo Karwiny, dojo w Gdańsku i niedzielne FTC też w lesie?
Hmmm 😎