Stałem się Homo sapiens nie-biaga-i-cuś. Bardziej to „-CUŚ” niż nie-biega 🙂 Na szczęście biega, głównie dzięki szybkiemu dochodzeniu do siebie mięśnia. A może to działanie resveratrolu? Hmmmm… W każdym razie złapany uraz mięśnia nie pogłębił się. Ale też nie dałem mu powodów do pogłębiania się.
Dwa dni po kontuzji złapanej na stadionie, pobiegałem z Moniką w „jej” lesie. Tempo było powalające – około 7:00 minut na kilometr. Powód? Pod każdą lekką górkę musiałem iść, podbieg – nawet bardzo wolny – powodował mocny, szarpiący ból. Ale wytrzymałem i rozbiegałem. Oczywiście bandaże, altacet i naproxen były cały czas w użyciu. W niedzielę, w tym samym lesie, poszło już lepiej – jeszcze mięsień zarywał, ale sporadycznie.
Po tych dwóch wyjściach w teren, czując, że opuchlizna z mięśnia powoli schodzi zdecydowałem się na tydzień przerwy. Mocno zastanawiałem się nad Run Otwock w sobotę rano, ale wygrała perspektywa krótszego biegu z Moniką. Mimo utrzymującej się opuchlizny już czułem różnicę w pracy mięśnia. W niedzielę stwierdziłem, że czas na Hrabiego. Po długim truchtaniu i rozgrzewce zrobiłem kilometr. W zaskakującym czasie – 3’20”, odczuwając tylko lekki ucisk w udzie.
Noga zaczęła działać.
We wtorek, 23 maja umówiliśmy się na Hrabiego we trzech – Marcin, Arek i ja. Byłoby super fajnie, gdyby nie jakaś szalona baba ucząca się jeździć samochodem pod okiem jakiegoś typa. Który chyba nad nią nie panował ani nad samochodem, bo o mało nas nie poroztrącała jeżdżąc w dół w stronę Protazego i z powrotem pod wyjazd na Pogorzel. Samo bieganie, mimo babowych trudności, wyszło dobrze. A babowe jeżdżenie w tę i nazad dało tytuł.
Efekty unikania babologii stosowanej to: Arkowe PB na milę (5’48”) i Marcinowe zmęczone mile. Bo po przerwie, podobnie jak u mnie.
Ja testowałem bieganie w Asicsach, żeby zobaczyć, czy zacznie boleć noga. Nie zaczęła. Wyszły nam dwa równe potworzenia mili i na koniec kilometr w 3’24” (u mnie).
Powtórkę, ale bez Arka zrobiliśmy w czwartek. Założyłem na tę okazję nitro. Weszła dwa razy mila i kilometr na koniec; to już chyba jakaś tradycja, nie??
Marcin zaskoczył życiówką na kilometr (3:23,98) – choć to nie było aż takie duże zaskoczenie, bo w drodze na start w czasie głośnego kalkulowania rzuciłem, że już powinien biegać na 3:20. I w czasie biegu powinien-był-to-zrobił. A w czasie tego biegu ja zaskoczyłem sam siebie. Na starcie kilometra nie włączyłem Garmina i ruszyłem… jak na kilometr (mój). Zapis pokazuje 3:05… 2:56… i zorientowałem się, że Marcin tego nie wytrzyma. Jeszcze 😛
Zwolniłem, dochodził mnie, po czym z górki dostałem znowu z-górkowego-spida i Garmin pokazał 2:46… Później tempo spadło – całkiem serio myślałem, że Garmin zgubił GPSa bo pokazywał 3:50, 3:45… To nie był brak GPSa – tak wypierdzieliłem na początku tego biegu, że tak wolno czekałem, aż Marcin mnie dogoni.
A na koniec Marcin dostał nowe ćwiczenie, o którym też wspomniał u siebie. A fotki miały-mają (?!) iśc na foto-konkurs, jak przygotowuje się do mili 😮
******************************************************
PS. peEs, bo uciekło z pamięci ważne wydarzenie – 20 maja, na kuśtykającym biegu z Moniką, padł rekord pompek (tych szerokich oczywiście) – 60 sztuk w jednej serii, bez przerwy.