Biegi ze spadającą prędkością, czyli cele na 2016


Opisując swoją walkę z kilogramami i cholesterolem, napisałem wcześniej, że obiecałem sobie 72 kilogramy na koniec 2015 roku. I że prawie się udało. Zabrakło 2 kg… co i tak nie miało znaczenia, bo po jednym z biegów (na 20 km) wody wyciekło ze mnie tyle, że waga pokazała 70 kilo… A to oznaczało święto, które sam sobie obiecałem. Przy kolejnej wizycie w Cieszynie obietnicy sam sobie dotrzymałem i odwiedziłem knajpkę na Srebrnej w Cieszynie, którą darzę pewnym sentymentem.

Obiecałem sobie i obietnicy dotrzymałem. Stawiając sobie cele te mniej i bardziej odległe obiecujecie sobie nagrodę przy realizacji. A potem ją sobie dajcie. Wtedy morale i chęci wzrastają. I znowu się czeka na nowy dzień, żeby wyjść i coś zrobić.

Biegi z narastającą prędkością

Ostatnie długie biegi w 2015 roku zaowocowały tym, że wyznaczyłem sobie kolejne cele. Wagowo – utrzymać poziom 72 kilo. Priorytet. Ostatnio na którymś z blogów o bieganiu przeczytałem o biegach z narastającą prędkością. A że w ponownym podejściu do biegania łykam wszystko, jak młody pelikan, to łyknąłem i to, bo mi się spodobało. Kiedyś trener dawał kartkę z ręcznie rozpisanym planem i o takich cudach nie było mowy. A teraz… jak to brzmi, fajnie nie?

No to po chorobie i ponad dziesięciu dniach bez treningu polazłem w las potuptać. A jak las, to już zwyczajowo 20 kilometrów. Pierwsze dziesięć poszło tak, że uznałem, że na drugiej dziesiątce zacznę przyspieszać. Yhmmmm… udało się. Do 13 kilometra. Potem to już był tytułowy bieg ze spadającą prędkością. Choroba i osłabienie organizmu dały znać.

Trasa była na tyle jednak długa, że nie mając co robić, zastanowiłem się nad celami na 2016 rok i lata następne. I wymyśliłem. Zrewidowałem. Po opisanym wcześniej marszobiegu, lata świetlne w przeszłości, planowałem trening do kolejnego długasa – około 100-120 kilometrów. Kiedyś takie biegi były rzadkością, ale czasem się o takich czytało w prasie drukowanej. Nie udało mi się jednak w takim nigdy wystartować.

Siedząc pod koniec choroby z przyjaciółmi na piwie zaczęliśmy rozmawiać o ultramaratonach. Jeden z nich jest surwiwalowcem, piwa były mocne… i tak wpadło mi na myśl, że czemu nie? Czemu nie wrócić do marzeń/planów z młodości? Skoro lubię odludzia, a nie miejskie spędowiska, to może ultra? No i powstał plan na cztery lata do przodu.

A jak tegoroczne działanie? Gdyby nie przerwy na choroby, byłoby dobrze. Bieżnia i las, tak na zmianę. Do tego nowo odkryte biegi ze spadającą prędkością. A potem – zależy, jakie rady na dobry trening znajdę na blogach 🙂

 


 

Archiwa

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *