Kiedy ukończyłem i ochłonąłem trochę po moich 400 metrach, pierwsze co przyszło mi do głowy to trochę zmieniony cytat z MarcinaP: zakładałem 56 sekund, po cichu liczyłem na 55, jakoś wyszło 57. Takie fajne i proste podsumowanie mojej indywidualnej czterysetki. I za cholerę nie oddaje tego, co się działo na bieżni. Za cholerę.
Spotkania
Najpierw jednak rzeczy przyjemne. Na rozgrzewce, która trwała bardzo długo spotkałem ekipę z Sulejówka, z którą miałem okazję powalczyć na sulejowskim kilometrze. Było też kilka znanych mi gęb, ale największe wrażenie zrobił na mnie Krzyś. Oczywiście pobawiłem się, jak obiecywałem, w namolnego psychofana i zagadując go przedstawiłem się jako PRAWDZIWY fan i poprosiłem o autograf na telefon. Interesujące, ale NIE dał mi 🙁 No cóż, tak mają fani… Z drugiej strony, Krzysiek kończył rozgrzewkę przed startem na tysiaka, skupiony, wyłączony, więc – „tak jakby chyba” go rozumiem.
400 po raz pierwszy
Dobra. Teraz do meritum. Na długo przed wyjazdem do Warszawy w rozmowach z Moniką rzuciłem, że martwią mnie porywy wiatru. Bo były mocne i nie chciały przycichnąć.
Razem w 400m M-OPEN startowało nas dziesięciu chłopa. Widziałem rozgrzewających się rywali, ale – jak zwykle zresztą – nie mogłem wyczuć jaki poziom reprezentują. Mój bieg miał powtórzyć nietrenowaną, ale ciekawą taktykę, którą po raz pierwszy użyłem w Piasecznie. Startowałem w drugiej serii, z 5 toru – Marcin nagrywał bieg. I już po obejrzeniu filmu mogę dodać, że reakcja startowa była kiepska – zostałem w bloku. Nadrobiłem to w okolicach setki, kiedy łyknąłem sąsiada z szóstego toru i biegnąc równym rytmem (bo z wiatrem) dotruchtałem do dwusetnego metra. W tym miejscu – za radą kilku hamerykanskych trenerów, między innymi tego – dodałem gazu. I podobnie, jak w Piasecznie poczułem to zakręcenie nogami, bo przestała spadać prędkość. Szybko się obejrzałem, ale za mną długo było pusto. Dobre jest to „długo” przy 400 metrach…
I nagle, na środku łuku, na 250 metrze prosto w dziób dostałem ogromne J.E.B. Nie będę rozwijać tego skrótu. Uderzenie było tak spore, że miałem wrażenie, że się zatrzymuję. Ogrom wysiłku, jaki musiałem włożyć, żeby utrzymać prędkość był tak duży, że zakwasiło mnie momentalnie. Garminowy mądrala pokazał spadek prędkości z 2:15 na 2:30 na kilometr…
Zakwaszenie – choć porównywalne – zniosłem lepiej, niż w Piasecznie. I walczyłem do końca, prawie potykając się o żyjące własnym życiem nogi. Dokulałem się krokiem pijaka do mety i opuszczeniu strefy kwaso-amoku okazało się, że wygrałem 🙂
Dominika sprawdziła u sędziów wynik z fotokomórki – 57.85. Zawiedziony – to chyba najlepsze określenie tego, co poczułem po tej wiadomości. Choć już wcześniej oglądając stu metrowców biegnących pod wiatr, wiadomo było, że nie będzie dobrze…
Podsumowując, w czasie gdy startowali kilometrowcy, a których chciałem nagrywać, okazało się, że zostałem wyczytany do dekoracji za 400 metrów. I tak dostałem pierwszy pamiątkowy medal 3.BWLA za 2. miejsce w 400m M-OPEN.
400 po raz drugi
Do końca nie wiedziałem, czy wystartuję, czy nie. To taka „jakby” tradycja. Finalnie okazało się – z rozpiski długopisem zostawionej na numerze startowym – że biegnę za Tadka Domżała, który bardzo odchorował kilometr i nie mógł się pozbierać. W składzie: Rosłoniec-Osiński-Sławiński-ja – czyli inaczej jak rok wcześniej – nie w mixach, a w kategorii mężczyzn. W zeszłym roku jako jedyna ekipa z Otwocka wskoczyliśmy mixami na 2. miejsce podium z czasem 4:27. Kategorii M obawiałem się bardziej 🙂 ale też chciałem pobiec drugą czterysetkę, pamiętając, że rok temu drugi bieg wypadł mi znacznie lepiej.

Po pierwszej zmianie byliśmy chyba gdzieś w środku stawki, na drugiej i trzeciej było odrabianie, tak że po odebraniu pałeczki startowałem jako drugi. Szczęście trwało do 150 metra, kiedy koło mnie przeleciał zawodnik Watahy. Nie miałem aż tyle pary w nogach, żeby go dogonić. A on – złośliwie – nie chciał zwolnić. „Ostatnie” 250 metrów, z bólem ud, ale bez jakiejś wyjątkowej bomby starałem się go gonić. Nie dogoniłem, ale utrzymałem 3. miejsce. Już po ogłoszeniu wyników sprawdziłem, że do gonionego Watahowca brakło mi na mecie zaledwie 1,5 sekundy… (czyli pewnie 10 metrów we fly’u). Zmieściliśmy się w czterech minutach – 3:58.94.
A ja? Poprosiłem wcześniej Marcina, żeby nie nagrywał filmu jak planował, tylko zmierzył czas. Okazało się, że Dominika też mierzyła – a że czasy były prawie, prawie identyczne – przyjmuję czas zmierzony przez Dominikę jako nowy NIEOFICJALNY PB na 400m – 57.10. No i moje wyczekiwane 56 jest oddalone ode mnie o 0.11 sekundy… Koszmar!

Na koniec trochę hejtu
Jestem też niezadowolony. Z mało profesjonalnego podejścia do „zasobów”. Spodziewałem się, że druga trenerka Akademii, Paulina Kalinowska – choć nie jestem oficjalnie ani jej zawodnikiem, ani zawodnikiem Akademii – po tym, jak się zgłosiłem do niej i zaakceptowała oraz potwierdziła mi mój udział w sztafecie wraz z zawodnikami Akademii, potraktuje mnie poważniej. Jeszcze bardziej nieprofesjonalne było trzymanie nas w niepewności do samego końca – chłopaki, z którymi startowałem nie wiedzieli nawet, jak się przekazuje pałeczkę… bo nigdy – jak twierdzili – nie trenowali relaya… Nie mieliśmy nawet okazji tego przećwiczyć, jak rok temu, bo było za mało czasu. Nie wiem też, co się stało – choć wszyscy o zawodach wiedzieliśmy wcześniej – że wystartowały tylko dwie sztafety. Może taki był plan? W zeszłym roku walczyły „klubowe” cztery sztafety (1 męska i 3 mixy). Smutne to…
Sumując sztafetę – znowu, jak rok wcześniej, stałem się wrzutką, bo kogoś zabrakło. Nie podoba mi się takie podejście i za rok – o ile wezmę udział w 4. BWLA – do sztafety się nie zgłoszę. Chyba, że do chłopaków z – jak to ujął Marcin – re-aktywowanej Sekcji Gepardów amatorskiej drużyny Otwock Biega. Ale tylko pod warunkiem, że wcześniej potrenujemy przekazanie pałeczki (sprint-relay).
Pobiegowe refleksyje
I cóż… jak wspomniałem czuję się zawiedziony. Odwracając słowa wypowiedziane przez Larrego Snydera w filmie „Race” nieważne są medale, ważne są rekordy. Ja – w przeciwieństwie do Jessiego – w nosie mam medale. Chcę rekordów. I tego będę się trzymał w nachodzącym sezonie 🙂
PS. O Marcinie muszę znowu wspomnieć, bo zarażony szybkim bieganiem debiutował wczoraj na AWF-ie. Ale to pewnie znajdzie się w jego Meblościance. Może to początek nowej miłości?
Jeszcze raz gratuluję życiówki, dwóch pudeł i dwóch świetnych biegów, nie wiem, który lepszy, i życzę, aby 57 padło jak najszybciej! A ja zdecydowanie zasmakowałem w zawodach na bieżni i mam zamiar częściej na niej powalczyć :).
Pingback: Dekada – blog Z GÓRKI / Jacek Kłodowski