Zaczął się wrzesień, minął jego środek i powoli zbliża się do końca. Również do końca pewnego rozdziału. Zawodowego. Po czterech latach żegnam się ze swoją pracą w Warszawie (którą nawet udało mi się raz reprezentować w zawodach, kiedy zebrała się ekipa i nawet mieliśmy koszulki firmowe), choć trzeba przyznać, że ostatnie półtora roku w większości była to praca zdalna. Zmiana o tyle istotna, że jednak kilka dni musiałem spędzać na miejscu, a to oznaczało wyjazdy. I zwykle zupełnie łamało reżim treningowy. Od października zaczynam nowy rozdział zawodowy, tym razem w Gdańsku – kilka przystanków SKM-ką.
Trening żyje swoim życiem, choć zdarzają się przerwy dłuższe niż te zaplanowane. Czasem za dużo jest do zrobienia. Czasem za dużo jest lenia. Ale – usprawiedliwiając lenia – progres jest widoczny.
Wcześniej opisywałem mierzenie nowej trasy, którą roboczo nazwałem Trasą Zimową. Używam jej chętnie, bo jest bliżej niż Sopocka (czyli Droga Wielkokacka – foto poniżej). I już zaczynają na niej padać rekordy, uśpione i zamknięte do tej pory tylko i wyłącznie w wizualizacjach. Pierwszym takim wynikiem jest mila w 5:02,5 – wynik zaskakujący mnie ogromnie, tym bardziej, że zakładałem, że dojście do niego zajmie mi okres zimowy 🙂
Drugim ciekawym zjawiskiem z Trasy Zimowej jest mój pierwszy bieg na 600 metrów. Zabawny, śmieszny i głupawy zarazem – rozpędziłem się, nie zauważyłem znacznika i poleciałem dalej… Tip-topami zmierzyłem odcinek, który zrobiłem dodatkowo. W domu, po przeliczeniu wyszły dodatkowe 23 metry. Rozgrzebanie pliku Garmina dało wynik lepiej niż zadowalający, ale… uznam dopiero 1:28 🙂 To będzie odpowiedni czas na przejście na 800 metrów. W sumie – nie muszę się spieszyć – dałem sobie na to sporo czasu (wiosna 2023…).
Na zakończenie jeszcze wspomnę piękne, spokojne 3 kilometry – bez spinania się, bez jakiegoś szaleństwa, gdzie weszło 10:19. To już jest solidna baza pod 4 kilometry. Ale jeszcze nie teraz. Niech poczeka.
Jeszcze tylko zapis typowo dzienniczkowy:
zrobiliśmy sobie wczoraj „dzień jedzenia”. Czyli więcej węglowodanów niż zwykle – były naleśniki ze swoim, robionym domowo dżemem. Rzuciliśmy się na nie, mnie jednak po kilku sztukach – przestały smakować. Mimo tego ładunek węgli wszedł w mięśnie. Efekt – polazłem na Trasę Zimową, chciałem zrobić kilometr. Po siedmiuset metrach mięśnie zabetonowało. Nogi przestały się kręcić… skończyłem na ośmiuset metrach z całkiem niezłym czasem 2:15,7. Mogę pogdybać i założyć, że mogłem dociągnąć ten bieg do kilometra poniżej trzech minut. Mając jednak w pamięci, jak bardzo mnie zabetonowało… to raczej odpuszczę sobie dni jedzenia przed biegami na 600, 800, 1000, 3000 metrów… 🙂
Po trochę dłuższym namyśle… postaram się te dni jedzenia odpuścić na stałe… Bo chyba odzwyczajam się od tego przykrego i niepotrzebnego uczucia betonu w nogach, jak się cukier z mięśni wypali… Lepiej go nie mieć, nie ma się co wypalić i nie ma betonu 😛
Pingback: Dekada – blog Z GÓRKI / Jacek Kłodowski
Pingback: Relacja z pierwszej stopy – blog Z GÓRKI / Jacek Kłodowski
Pingback: Linia Maginota – blog Z GÓRKI / Jacek Kłodowski