Fatum?!

      1 komentarz do Fatum?!

Trzynaście dni lipca, 10 wyjść w teren. Statystycznie coraz lepiej. I to nie koniec. Bo – w końcu – jakościowo też świat wraca do normy. Zaskakujące dwa tygodnie. Nie tylko biegowo, ale i zawodowo. Ale to nie miejsce i czas. Jeszcze.

Lipiec zamknąłem budującym kilometrem poniżej trzech minut. W międzyczasie wpadły dwa biegi z grupą Run Otwock.

Jednak najciekawsze rzeczy wyrabiały się – z moim i Marcina skromnym udziałem – na Hrabiego. Skromnym, no bo same się wyrabiały… Nie będę pisał za Marcina – sam to robi skutecznie już od jakiegoś już dłuższego czasu.

Najpierw 3 lipca sam polazłem na naszą ścieżkę. Odmierzoną taśmą lekkoatletyczną. Bo to istotne – wszystko z atestem 😛 Padło 400 metrów w 58,2”. Potem 4 setki, z czego te dwie właściwe w tym samym czasie – 12,1”. Trzy dni później, po odpoczynku, na OKSie zrobiliśmy 2 kilometry, zakończone kilometrem i 300 metrami na dokwaszenie mięśni – to był trening pod Marcina.

Właściwa zabawa to 7 lipca z 4 setkami mierzonymi na FreeLapie i dzisiejsza zabawa 4*400 metrów wg Horwilla. To już najwyższy czas dla Marcina, a i jak się okazało – dla mnie też (będzie wyzwanim zrobić 4*400m, gdzie każdy wpadnie poniżej 60 sekund!). Powtórzenia czterysetek pod 5 kilometrów. No i ciekawostka – historyczny zapis, bo Marcin nomen-omen zrobił dziś podobnie jak ja wtedy 1’6″

I tu pojawia się tytułowe fatum, jak Marcin napisał „dwa najlepsze biegi”. Które były najlepsze to fakt. I nie do udowodnienia, co też jest faktem. Najpierw setki z siódmego lipca – rozgrzewkowa na 12,54”, druga w 11,7” w czasie której poczułem, że strasznie napinam mięśnie, bojąc się, że dwugłowy może jeszcze zrobić psikusa i strzelić. Z tą wiedzą trzeci najlepszy bieg poleciałem luźno, szybko… i bez czasu. FreeLap nie zarejestrował, bo musiałem przejść za blisko czujnika. Trudno. Będzie niespodzianka. Choć szkoda…

Drugi najlepszy bieg, który ZAPEWNE wiele by zmienił w głowie, to dzisiejsze trzecie czterysta metrów. Po dwóch powtórzeniach pod Marcina tempo (1’16”), trzeci poleciałem na maksa – nogi się nie plątały, mięśnie nie były jeszcze zabetonowane kwasem. Rewelacja… ale przez pomyłkę lub dziwne poklikanie nie włączyłem Garmina. Chyba zacznę biegać ze stoperem, bo przecież odcinki są pomierzone… To był szybki bieg, być może nawet w okolicach 55”, choć dowodu na to nie ma 😛 Potwierdzić to może kolejny bieg, gdzie już się potykając, nie trzymając tempa, drobiąc nawet, zabetonowanymi nogami zrobiłem 59,0”. Choć to marny dowód.

To nie fatum. Głowa jeszcze robi wszystko, żeby niespodzianka – jak uda się to zarejestrować – była większa i milsza. Albo się tylko tak łudzę i oszukuję 🙂

No i warty wpisu jest jeszcze jeden dzień – 11 lipca, kiedy to na Hrabiego w upale jak cholera, z wysuszonym gardłem i językiem, każdy z nas zrobił 2 kilometry w swoim tempie – u mnie 6’50”. A potem na dobicie zdecydowaliśmy zrobić kilometr. Dobił. Ale w mniej niż 3 minuty – 2’59,9”. Co oznacza, że organizm wrócił do wydolności z Gdyni, skoro na zmęczeniu kilometr wchodzi z wysiłkiem, ale jednak poniżej trzech minut.

Lato raczej nie zapowiada się na zmarnowane treningowo…

Archiwa

1 thought on “Fatum?!

  1. Pingback: Minuty cztery – blog Z GÓRKI / Jacek Kłodowski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *