Taaaaaaak… ciekawy tytuł, nieprawdaż? Spróbuję go rozjaśnić trochę dalej w tekście.
Mieszkanie nad samą granicą ma wiele zalet. Jedną z nich, chyba jedną z najważniejszych (a którą uświadamiamy sobie w późniejszym okresie życia, gdy w dodatku musimy się gdzieś przenieść), jest bierna znajomość języka sąsiada. I aktywna, gdy zaczniemy mówić sami nie wiedząc, kiedy to nastąpiło. A wszystko to dzięki czeskiej telewizji, ciekawszej od naszej (Prima i Nova), czeskie stacje radiowe, z rockovou hudbou (muzyką niezupełnie z gatunku disco-polo), no i zakupy po drugiej stronie granicy pozwalające od dziecka osłuchać się z językiem, wchłonąć go i… po jakimś czasie rozumieć.
Stąd, od czasu do czasu, pozwolę sobie na małe, czeskie wtrącenia we wpisach. Zawsze to taki mały nostalgiczny powrót do TV z titulkami…
Ale wracając do tytułu…
Zaczęło się od przeprowadzki do Warszawy. Nowe miejsce, trochę inny rodzaj pracy, w pozycji małpy pochylonej nad komputerem, dojazdy do pracy, w domu gry i gazowane napoje. Długo nie musiałem czekać… Dwa lata później, na początku 2012 roku jadąc do pracy, w przepięknym stylu (tak mówili świadkowie) straciłem przytomność w pociągu. Lekarz, do którego trafiłem, mówił o padaczce. Nie spodobało mi się to.
Badania, badania, badania… tomografia, EEG, EKG, krew… Oprócz wysokiego cholesterolu nic mi nie było. Ale gdy spojrzałem na to z innej strony, od tej lustrzanej, stwierdziłem, że to już chyba czas ruszyć cztery litery sprzed kompa. Wcześniej, obserwując postępy, jakie robiło odbicie w lustrze, powiedziałem sobie, ze po dotarciu do 85 kg zacznę „coś” z sobą robić. No i lustrzane odbicie dotarło do magicznej granicy. Głupio było samemu się oszukać i nie zacząć „czegoś” z sobą robić.
Zacząłem. Z domu zniknęły napoje gazowane, mniej było kompa i gier (počítač a hry). Tłusty zadek (tlustoprd – obraźliwie tłusty człowiek) na początek miał wytrzymać krótkie 5 kilometrów. Była mocna motywacja, mocne postanowienie, nowe buty, piękna wiosenna pogoda. I nie udało się przebiec…
Na szczęście pomogły komary… Trasa biegła 2,5 kilometra w las i z powrotem. Połówkę dawałem radę, drugą musiałem wracać idąc, a że teren jest mocno uczęszczany to i od groma komarów tam jest. I właśnie komary pomogły – żeby nie być pociętym, po kilku razach zacząłem całość pokonywać truchtem. Wtedy komary nie nadążały siadać i ciąć.
W końcu odważyłem się zmierzyć czas na owe 5 kilometrów. Byłem przerażony – 34 minuty… To ciekawe uczucie, gdy uświadamiasz sobie, że kiedyś w tym czasie robiłeś …x… kilometrów (jeśli biegałeś), a teraz po 20 latach… prawie idziesz.
Potem przyszła złość. Przecież dam radę i rozkulam się. Pojawiły się jednak inne przeszkody, które zna każdy, kto próbuje biegać – wymówki, wymówki, wymówki, żeby nie wyjść. To główny wróg na początku, gdy bieganie jeszcze jest przymusem a nie przyjemnością; wróg który woli kanapę, kompa, książkę, piwo i zrobi wszystko, żeby zatrzymać cię w domu.
To czas, gdy musimy nauczyć się jednej z podstawowych cech biegacza – wytrwałości i konsekwencji. Wiemy, że mamy wyjść – przestańmy chodzić bez celu po domu, czekając, że coś spadnie na głowę lub nogę. Przestańmy szukać sobie zajęć zastępczych. Nawet jeśli pada – załóżmy buty, kurtkę – i wyjdźmy. Jeśli biegasz w mieście, komfort jest mniejszy, ale jeśli jest to miejsce, gdzie dookoła masz pola, lasy i niewielu ludzi – to najpiękniejszy czas, gdy możesz pobyć sam ze sobą. Pogadać, pokłócić się, dogadać się z samym sobą, przeprosić i poplanować…
Ale do tego momentu i tych możliwości, które daje nam bycie samemu z sobą jeszcze wrócę w przyszłości.
Pingback: Dekada – blog Z GÓRKI / Jacek Kłodowski