Miałem takie dziwne wrażenie, że minęło więcej czasu od ostatniego wpisu. A tu zaledwie dwa tygodnie…To były dwa tygodnie z ciągłym uważaniem na lewy dwugłowy – testowanie, czy boli z prędkości, czy boli zmęczeniowo.
W międzyczasie, całkiem spora ekipa biła rekordy na 1 Milę na bieżni warszawskiego AWF-u. Marcin udowodnił, że na bieżni może biec szybciej niż z górki :o; Arek podobnie jak i Marcin, wrócił z rekordem. Dla mnie, jako kibica tych zawodów, najsmutniejszym-radosnym wydarzeniem był bieg Tadka Domżała, w którym zszedł na 4:58.52… Zrobił w nim to, co ja sobie planowałem dla siebie na zimę 2022 i wiosnę 2023, które to plany zaburzył nasz powrót z Gdynii. Planowałem podobny wynik na milę mieć na wiosnę tego roku, ale jak widać jest „letka obsufa” w planie. No i zrobił jeszcze jeden wynik, którym mnie przeskoczył – kilometr w 2:45.83… teraz odwrotnie do tej sytuacji to on mógłby mnie prowadzić na kilometr 😛
Po powrocie z Gdynii trochę długo trwała adaptacja do nowego-starego otoczenia i klimatu. Albo raczej nie adaptacja, a brak biegania i/lub bieganie w ogromną kratkę. Na nogi postawiły mnie mile z Marcinem, które wprowadziły regularność w średnich dystansach. U Marcina spowodowały skok formy, u mnie – kontuzję. Dochodził jeszcze problem z psychiką – nawet jeśli biegłem sam na milę, i czułem, że bieg jest szybki – kończyłem na mili, nie mogąc psychicznie przełamać się, żeby wydłużyć o te 400 metrów i dobiec do dwóch kilomtrów… I takie zamknięte koło niemocy. Kolejna sprawa, którą przemyślałem w trakcie tych ostatnich dwóch tygodni to zmiana pór biegania. Po pracy zbyt często byłem za bardzo zdechły, żeby iść rajdować. Stąd pomysł, żeby zaczynać pracę trochę później, ale zawsze przed nią robić krótką piątkę (w GC opisywana jako Poranna Piątka). Ostatecznie padło na las Moniki – no bo jest bliżej, no bo jest trudniejszy, i no-bo na bardzo miękkiej nawierzchni.
Takich piątek mam już pięć – najszybsza w 22:11. Piątki te pokazały, że mięsień jeszcze-jeszcze reaguje bólem. Z tego powodu kolejne biegi były wolniejsze, byle pracować nad w miarę sprawnym pokonaniem piątki, żeby zaczęła wracać wytrzymałość na tym dystansie.
Przełom wisiał w powietrzu, jak burze w Śródborowie…
W czwartek, 8 czerwca, po pracy polazłem na Hrabiego zupełnie bez pomysłu. Musiałem odreagować i tym dziwnym trafem wynalazłem kolejny bodźcowy trening. Biegi w tempie 18 sekund na 100 metrów, na coraz dłuższych dystansach, zamykane przez coś dłuższego. Weszło 100, 200, 300 i 400 metrów – wszystko w graniach 18 sekund na sto. Na koniec wpadł kilometr w 3:08.5. To drugi w tym roku czas na kilometr (poprzedni jest z 8 stycznia – 2:58), po pięciu miesiącach niemocy…
To był pierwszy sygnał, że kontuzja ustępuje. Ból mięśnia zaczął przycichać, zaczęły odzywać się ścięgna wokół kolan – a więc powrót do ćwiczeń z gumą. To raczej nie kilometraż, tylko… tu ścieżki w lesie (włączając nawet Hrabiego) są trudniejsze niż szutrówki w Gdynii. Klimat też swoje robi, czego długo nie chciałem przyznać, a co Monika mi tłukła do łba. Bo… jest suchy i przez to bardziej męczący…
W piątek z lenistwa nie chciało mi się nic robić. W sobotę pół dnia spędziliśmy w Słomczynie, na torze gokartowym, obserwując kolegę?/przyjaciela? Szymka z gdyńskiego XLO, który ściga się od roku w wyścigach gokartów. Fajna impreza, fajne oglądanie…
Po powrocie z pierwszego dnia padłem spać – słońce i chemiczna fabryka cholesterolu zmieniająca go w D3 rozwaliła organizm. Musiałem odespać. Ale wiedziałem, że kolejne dni będą już bardziej energiczne 🙂
Jeszcze będąc na spacerze z Luśką (okolice 22:30, kiedy ADHD już się odpalało) myślałem nad piątką wokół osiedla, jak za dawnych lat, ale osłabienie posłoneczne i whiskacz wybiły mi to z głowy. Założyłem, że w niedzielę, po powrocie z drugiego dnia w Słomczynie, polezę do lasu…
Polazłem. ADHD po słońcu mam zawsze takie samo. Padło na podobny do czwartkowego rozruch: 100, 200 i 300 metrów w tempie po 18 sekund na 100 (3’0” na kilometr), po którym byłem gotów potruchtać na coś dłuższego. Myślałem o mili, ale w końcu zdecydowałem się na mały krok dla ludzkości, ale wielki dla mnie – padło na 2 kilometry. To tytułowa Linia Maginota – straszna, niedostępna, niepokonalna, najeżona piaskiem, kamieniami, lekkimi wzniesieniami, suchym powietrzem… Zdobyta już w Gdynii wielokrotnie, po czym opuszczona w odwrocie przed okrutnym przeciwnikiem atakującym znienacka (własciel wynajmowanego miezkania w Gdynii 👿 )…
Plan na dziś był baaaaaardzoooo prosty – 3 kilometry w umęczonym i utrzymanym tempie 3’30” na kilometr. Chciałem, MUSIAŁEM to w końcu zrobić. Po pierwszym kilometrze bez bólu w mięśniu, w dobrze zawiązanych butach, na pylącej, grząskiej lub momentami kamienistej Hrabiego pierwszy kilometr wpadł w 3’22”. Jak zawsze – po Hollerowskiemu – w locie nastąpiła zmiana decyzji: jak zrobię drugi kilometr w podobnym czasie = koniec biegu. Wpadło 3’23”. KONIEC – 6:46,70 na 2 kilometry 😎 . Linia Maginota została odbita. Po raz pierwszy pokonana w Otwocku.
Czy była trudna? Psychicznie – nie, fizycznie – nie. Co do tej pory nie grało? Nie wiem. Dziś zagrało z powrotem wszystko – nogi, głowa, płuca. Przyjemny żwawy bieg na równym oddechu.
*** *** *** *** *** ***
Podsumowując ten przydługawy wpis – no nie mogę, naprawdę nie mogę się opierdalać, jak Tadek mnie przegania. No przecież nie mogę……… jak on robi to co ja sobie założyłem. Nie mogę, bo już nie odrobię tej straty 😛
I jeszcze PS. dzienniczkowy – zaczyna lekko wzrastać waga – z 67 na 67.5 kg. Mięśnie ruszyły?!