Lipcowa harówka

      Brak komentarzy do Lipcowa harówka

Tym razem tytuł zapożyczony z Garminowych odznak… Garmin zliczył mój lipcowy kilometraż i wyszło mu tyle samo, co w moim excelowym notesie. Więc lipiec został zakończony jeszcze jednym rekordem… ale nie takim, jakiego oczekiwałem 😮

Dziś nie będzie fajerwerków – tylko kilka podsumowań. Po pierwsze – częste tuptanie, zgodnie z planem dało niecałe 160 kilometrów w lipcu. A ten wynik dał najlepszy przebieg kilometrowy od lipca 2019. To jest wydarzenie!! Bo znowu „klepię” niepotrzebne kilometry 😛

Po drugie – dieta wkracza w nowy etap – czuć pierwsze efekty przestawienia / odstawienia cukrów – spada siła. Ale to efekt tego, że nie czuję głodu i… za mało jem. Brak siły na razie zauważalny był tylko na próbach biegania dłuższych ciągłych biegów. Bo na przykład w takich pompkach ponownie wracam na 50 (wcześniej najlpeszym wynikiem na raz było 55).

Jeszcze kolano za nisko, ale stopa już się dobrze układa do uderzenia o ziemię 🙂

Po trzecie – treningowo się trochę działo. Zmęczenie skumulowało się i po rewizji planu treningowego mam 7 dni aktywności i 2 wolnego. W czasie ostatnich dwóch tygodni pobiegałem i na gdyńskich górkach, i w Otwocku. Największym wydarzeniem było wspólne bieganie z Marcinem stu metrówek na OKSie.

Jednak to nie biegi zrobiły dzień (choć 12.13” wpadło w najlepszym biegu), a to, że wchodząc na stadion i łypiąc ślepiami na lewo i prawo, skradając się jak Szpieg z Krainy Deszczowców, wypatrując kogoś z zarządu, kto będzie mnie przeganiał – nikogo takiego nie dojrzałem. Tak normalnie, jak w normalnym mieście, zupełnie legalnie mogłem wleźć na stadion i… korzystać. Szok i niedowierzanie.

Wśród innych treningowych wydarzeń, wspomnę jeszcze jedno wydarzenie – potwierdzające uzyskaną moc na tysiąc metrów. Będąc już we wspomnianym kryzysie energetycznym, biegnąc w dół Drogą Wielkokacką (czyli u mnie górką na Sopockiej) Garmin zanotował 2’47.8”. Spowolniło mnie na 480 metrze, gdzie tempo dotknęło 3’8”, po czym na 580 udało mi się przyspieszyć do 2’41”, ze zrywem na ostatnich 150 metrach (2’13” zryw) i stabilnym tempem w okolicach 2’34” do końca. Przed biegiem czułem się tak osłabiony, że powtarzałem sobie, że mam cały czas zwracać uwagę nie na tempo, technikę, zegarek, tylko nad to jak się czuję. I dlatego wiem, że zwolnienie po czterystu metrach było psychologiczne, a nie zakwaszeniowe. Końcówka biegu też pokazuje, że nie mogłem być zakwaszony, bo bym tak nie wyrwał. A samo odczucie biegu – męczarnia jak cholera. Więc, jak na taką subiektywnie odczuwaną męczarnię, wynik po zatrzymaniu zegarka był mocno zaskakujący…

I nadal próby na 2 i 3 kilometry spędzają mi sen z powiek wpędzają mnie do WC 🙂

Stres, panie, stres…

Archiwa

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *