Inaczej niż Krzysiek cieszę się łamałem w tym roku i 20, i nawet 19 minut na 5 kilometrów. Cieszę się, że nie muszę walczyć w szybkich biegach (jak np. City Trail) i cieszę się, że mój sezon startowy zakończył się już jakiś czas temu. I cieszę się, że moje rozterki, tak podobne do tych, które ma Krzysiek w związku z treningiem też są już przeszłością a sam trening okrzepł i leci siłą rozpędu.
Też miałem etap zniechęcenia do swojego planu i czułem, że coś mi umyka, ale zastanowiwszy się nad tym dogłębniej przy nalewce z wiśni doszedłem do wniosków, które wyszły pod postacią treningu Horwilla z dodatkami treningu Danielsa pod 10 kilometrów. Listopad i prawie dwa tygodnie grudnia pokazały, że plan jest dobry i do zrobienia. W tym czasie wskoczyły niezłe treningowe dwa półmaratony, niezła sesja interwałowa i jeszcze lepsza 400 metrówek. Do pełni szczęścia brakuje mi jeszcze sprawdzającego biegu na 2 kilometry. Ale to też – mam nadzieję – już wkrótce.
Loża szyderców
Co tu dużo gadać – było ostatnio kilka zdarzeń, które mnie zmroziły. Najpierw przeraził mnie enduhub, a parę dni temu jeszcze bardziej zmrozili mnie organizatorzy Półmaratonu Wiązowskiego. Dziś, gdy wlazłem na stronę uderzyło mnie to coś krzyczące, że:
No wiem. Wiem. Już wiem… I przy tym wszystkim zerknąłem na moją 40% lokatę za zdobyte pierwsze „piniundze” na zawodach i zmroził mnie widok pucharu z GP Traktu Brzeskiego.
No bo przecież chcę te pudło obronić w swojej kategorii wiekowej. I tak tych paru szyderców z półki (widocznej powyżej) spowodowało, że w czasie dzisiejszych treningów na poważnie przemyślałem sprawę celów na rok 2019.
Lektura wspomnień z grudnia 2018 pokazała, że zupełnie nie udało mi się popracować nad treningiem uzupełniającym. Nic a nic. A biegam. I to coraz szybciej. To może go nie potrzebuję??
Coś jednak wyszło – udało mi się posmakować startu na bieżni w Grodzisku Mazowieckim, no i udało mi się zrobić planowane łamanie czasów na 5 kilometrów i na kilometr. Pełnia szczęścia.
Plany, plany
A jednak nie do końca. Bo czas leci a mentalnie byłem w czarnej dziurze. Bo ciągle wahałem się, czy jak wyśrubuję sobie plany, to nie spowoduje to jakiegoś załamania biegowego. Dziś nastąpił na czterysetkach przełom. Czterysta metrów to krótka chwila, ale mózgownica jakoś ten czas kompresowała. I wymyśliłem.
– Po pierwsze – bieżnia, jeśli mnie zarejestrują w PZLAM i dadzą licencję. A na tej bieżni chcę rozwalić minutę na czterysta.
– Po drugie – dalsze łupanie, kiedy skała jeszcze się kruszy – 5 kilometrów. I do sierpnia mam czas, żeby zrobić 17:30. Padło na głos. Zostało napisane. I teraz będę kombinował, jak to zrobić.
– Po trzecie – Wąskotorówka – bieg w trupa i jak najbliższe trzymanie się moich upatrzonych otwockich rywali. Co – jak mam nadzieję – zaowocuje zupełnie „niespodziewaną i zdumiewającą” życiówką na 10 kilometrów.
– Po czwarte – GP Traktu Brzeskiego – „chcem” pudło w M40 🙂
Co zostało do dodania? DO ROBOTY!!
Ach. Dzienniczkowo, żeby nie umknęło – w powtórzeniach czterysetek Garmin zanotował bardzo ładną średnią długość kroku, i do tego powtarzalną – między 1.57 (2x na zmęczeniu) aż do 1.68. Ponownie coś drgnęło. To raz. A dwa – kilometrażowo rok się zamknie podobnie, jak 2017 – do końca grudnia dobiję do 3 tysięcy kilometrów. Potrzeba mi więcej, czy nie? Sam nie wiem… Bo z jednej strony progres odnotowuję, a z drugiej czytam o zawodowcach biegających po 500-600 kilometrów miesięcznie… I przeżywam rozterki – czy gdybym tak biegał, byłby ten progres większy, czy raczej byłby gips na jakąś kontuzję?? Nie wiem. Rozterki pozostają.