I po majówce…
Jaka była Wasza?
Moja majówka była bez planów – słodkie nic nie robienie. Nawet bieganie zostało na kanapie, a dokładniej przy stole na którym powstaje kartonowy model żaglowca „Black Pearl” (Czarna Perła), znany z Piratów z Karaibów.
Za to pierwszy po weekendowy dzień miał być z mocnym akcentem – leśne 20 kilometrów. Pogoda była idealna (18°C) i lekkie chmury. To miał być trening z wolniejszą pierwszą dziesiątką i szybszą drugą. Miał być.
Jak się na trasie okazało, nie był to ani trening, nie był to też bieg. Wyszedł marszobieg. Po pierwszej dziesiątce nie było źle, choć gorąco. Chłód w lesie, którego się spodziewałem, gdzieś zniknął. Jednak czułem się na siłach na drugą część.
W czasie drugiej dziesiątki organizm zaczął się buntować. Tempo spadało z kilometra na kilometr – i wyszedł mój ulubiony Bieg ze Spadającą Prędkością. Było ciepło i słonecznie, więc przezornie wziąłem dwie buteleczki isostara – i dobrze, choć poszły szybko. I zostało po nich wspomnienie oraz wleczenie się o suchym pysku. Na szóstym kilometrze, już prawie-prawie na wyjściu z lasu zagrzmiało raz, strasząc; potem rozpętała się ulewa z gradem. Była tak gwałtowna i z taką ilością deszczu, że udało mi się nawet coś łyknąć i w ciągu minuty-dwóch być zupełnie przemoczonym. Na drodze równie szybko powstały takie kałuże… nie, nie kałuże – zamiast drogi biegłem w płynącej wodzie.
Jestem wyznawcą biegania minimalistycznego (jak najmniejszy koszt = jak najmniej gadżetów – a więc stoper i coś na klucze oraz buty bez żadnego wspomagania – z jak najcieńszą podeszwą i będące całe lekką siatką), więc woda przez tę siatkę zrobiła od razu robotę jak w elektrowniach. Schłodziła momentalnie stopy, no i trochę sił przybyło.
Na półtora kilometra od domu deszcz ustał. Fajnie, tylko, że został odcinek nie ubitego, luźnego i mokrego piasku. A wiecie, jak się po czymś takim biegnie? To znaczy pełza? Będziecie nad morzem to spróbujcie!
I wtedy po bokach mojej leśnej ścieżki zauważyłem połacie kulek gradu. To był piękny widok… biorąc jeszcze pod uwagę to, że zdychałem z pragnienia.
Na początku ogólniaka mieliśmy grupkę jeżdżącą („hasającą”) na kolarkach. Często – nawet zimą – zapuszczaliśmy się z Cieszyna do Bielska-Białej lub na nasz ulubiony podjazd – Kubalonkę. Droga była paskudnie ciężka, często wracaliśmy tak głodni, jak wataha wilków zimą. Wracaliśmy trzęsąc się z głodu i z pragnienia. Raz wstawiając rower do piwnicy, nie miałem siły z niej wyjść – zżarłem błyskawicznie trzęsącymi się palcami wiśnie z jakiegoś słoika i dopiero wtedy zawlokłem się do mieszkania na drugim piętrze. Na Kubalonce były małe górskie źródełka, zimą przy drodze śnieg… nie było nam obce „naturalne” dożywianie i nawadnianie na trasie.
A po co ta dygresja?
Wiecie, jak smakuje grad, jak macie rozgrzany organizm i tak sucho w dziobie, że nawet śliny nie ma? To wyobraźcie sobie zimne, oszronione piwo przy 30°C latem… To tyle, jeśli chodzi o dygresję.
Zamiast treningu wyszedł marszobieg z lodami. Mimo potężnego zmęczenia, poczułem ogromną radochę z tego gradu, biegu po kałużach i rozchlapywania wody, z pierwszej kukułki po ulewie i zapachu rozgrzanego leśnego igliwia i poszycia. Jak można się mordować i biegać w mieście? 🙂