Żartobliwy tytuł nawiązujący do jednego z pierwszych wpisów, na zasadzie zupełnie luźnego skojarzenia (to już 7 lat bazgrolenia…). Bo Hrabiego trudno przyrównać do doliny, a tym bardziej Wisły. W taki dzień jak dziś to żar lejący się z góry, zero wilgotności powietrza, trochę wilgoci w ziemi po wczorajszych opadach. Żar, żar, pochowane w cieniu ptaki, brak ludzi… i ciężka, żmudna robota. Którą lubię 🙂
Po powrocie do Otwocka przez długi czas szukałem leśnych ścieżek i siebie na nich, próbując znaleźć następców Pętli Reja i Trasy Zimowej. Przez zbiegi okoliczności, żmudne klepanie kilometrów i próby znalezienia paru spadów terenu pozwalających lekko się rozpędzić – w końcu trafiłem na Hrabiego.
W podobnym czasie, jak z Marcinem zaczęliśmy trenować na Hrabiego biegi pod kilometr i milę, ja zaliczyłem tamże nieudane próby z super-szybkimi-super-krótkimi na pełnych korzeni ścieżkach wokół Łysej Góry. Wtedy postanowiłem zacząć robić szybsze średnie na Hrabiego, w czasie rehabilitacji i leczenia kontuzji dwugłowego. W końcu powrót do-jako-takich prędkości udał się.
Pierwsze próby szybszych biegów na 400 i 600 metrów nie wyszły. Potem wpadłem na pomysł rehabilitacyjnej rozgrzewki z górki, spod krzyża na Hrabiego, które pozwalały sondować, czy noga daje radę bez bólu, czy nie. I to te rozgrzewki z seriami stu, dwustu, trzystu i czasem czterystu metrów pozwoliły w końcu poczuć mi luz w lewym udzie – przestałem je w biegu spinać, oczekując kolejnych szarpnięć włókien mięśniowych (które oczywiście nie następowały – ale głowa robiła swoją brudną, wredną i sabotażową robotę).
W końcu, w połowie czerwca (16.06), po dokładnie pięciu miesiącach od ostatniego biegu na 400 metrów mieszczącego się poniżej minuty – powtórzyłem ten „wyczyn” na Hrabiego. Był to dzień gorący, jeden z pierwszych tego lata powyżej 25 stopni – do Hrabiego miałem marszobieg, bo było za gorąco i za sucho w powietrzu. Ale na miejscu, po rozgrzewce, było run-forest-run-bo-burza-idzie… i wyszło 59,6 na 400m.
Kilka dni później na tym samym odcinku, również po niezłej rozgrzewce, padło 500m w czasie 15 sekund na 100 metrów (czyli mniej-więcej w tempie 2:30 na kilometr) – 1’15,1”. Głowa odpuściła – takie biegi były mi bardzo potrzebne 🙂
Ze sporym opóźnieniem, ale jednak wracam do planów z jesieni zeszłego roku – 600 metrów w 1’30” i mila w mniej niż 5 minut. Trasę przetestowaliśmy jeszcze dwukrotnie z Marcinem na 500 metrów – 19 czerwca, kiedy Marcin zrobił lepszy nawet czas niż mu się wydawało – lub jak kto woli – lepszy niż mu zarejestrował Garmin 😛
No Bo…Garmin zanotował 1’30,2” na 500 metrów, ale… no właśnie jest ALE. ALE, które zostało zmierzone w czwartek. Taśmą lekkoatletyczną. W słońcu, żarze i pocie lejącym się z całego ciała. No bo… Marcin zrobił czas w okolicach 1’29,5”, bo Garminy wydłużyły trasę o jakieś 1,5-2 metry. A to już jest różnica.
I……. nie powiem mu o tym, niech ma niespodziankę, jak przeczyta.
No więc kończąc – trasa już jest. Nie dość, że przetestowana, to jeszcze zmierzona (oczywiście wspomnianą wyżej taśmą lekkoatletyczną) – więc na dystansach 100 – 1000 metrów jest już trasą z atestem.
Pingback: Kamieni Qpa* – blog Z GÓRKI / Jacek Kłodowski