Najlepiej oddaje to, co się dziś zdarzyło angielskie określenie Mid-Season Slump. Chyba 🙂 Bo tak do końca nie jestem pewien, czy to kryzys, czy inna cholera.
Mid-Season
Ale po kolei. Szybkie stadionowe przed biegiem w Mińsku wchodziły szybko i rokowały, że 4:00 na piętnastu kilometrach nie będzie problemem. Tak, jak nie było przez pierwsze 15 kilometrów na półmaratonie w Wiązownie. Mińsk miał być potwierdzeniem, że tempo na 4:00 utrzymam bez problemu.
Na starcie stanęliśmy z Arkiem – w cieniu było chłodnawo – około 19 stopni. Rozgrzewka pokazała nam, że w słońcu jest goręcej i dodatkowo wiał dość mocny, chłodny wiatr. Będąc już przed linią startu wyłowiłem starych znajomych (z widzenia) z siedleckiego Yulo Run Team. I wiedziałem, że będę się ich trzymać. Garmina mam ciągle w serwisie, więc pomocą miał być stoper – o pomiar się nie martwiłem, bo na trasie co kilometr były znaczniki.
Kolka z lewej…
Wystartowaliśmy nawet spokojnie – przez pierwsze 400-600 metrów razem z Arkiem dochodziliśmy wcześniej widzianych ludzi z Yulo. Tempo pierwszego kilometra wpadło w 4:04 – Arek już się lekko zadyszał. Po kilometrze, kiedy już biegliśmy zaraz za ludźmi z Yulo, widząc coraz większą zadyszkę Arka, kazałem mu lekko zwolnić. Sam goniłem Pawła oraz Juliusza w koszulkach Yulo (tego ostatniego przegoniłem w Platerowie na dychę o 8 sekund…). Tempo mi odpowiadało – chłopaki po sennych dwóch kilometrach przyspieszyli tak, że wpadliśmy na „metę” mając okolice 19:35-19:40. Zapowiadał się dobry bieg.
Drugie koło zaczęło się spokojnym biegiem za wspomnianymi powyżej. Do mniej-więcej 6 kilometra. Kolka przywaliła inaczej jak w Wiązownie – z lewej strony. Mocno. Przeszedłem do marszu. Mijali mnie kolejni biegnący. Ja zastanawiałem się, czy już kończyć i wracać, czy jeszcze spróbować. I wtedy zagadał mnie Wojtek z Yulo. Pogadaliśmy, pogadaliśmy i zacząłem z nim biec. Kolka ściskała, ale trzymaliśmy tempo w okolicach 4:06-4:10. To nowa, dobra znajomość – pewnie nie raz się jeszcze spotkamy. W międzyczasie dowiedziałem się, że pobiegł w Wiązownie na 1:24 półmaraton. A dziś ja jego holowałem z kolką… Wszyscy mają mid-season slump??
…i kolka z prawej…
Tymczasem na 9 kilometrze uderzyła mnie kolka – no kto zgadnie gdzie? Z prawej strony. Jak kleszczami ciągnęło flaki gdzieś w dół brzucha. Wojtkowi powiedziałem, że dobiegnę z nim do „mety”, czyli 10 kilometrów i zejdę. Linię przekroczyliśmy mając 40:55. Nieźle, jak na kolkę, ale nie o to miało iść w tym biegu. Za linią usiadłem. Dziewczyna z obsługi dała mi wodę, pomiarowcy od czasu spytali, czy kończę. Powiedziałem, że nie wiem 🙂
Na zegarze „klikło” 42 minuty… i pojawił się Arek. Ruszyłem z nim, bo widziałem w jak fatalnym jest stanie. Czerwony, ledwo żywy. Dałem mu wodę, oblałem i tak kulaliśmy się od znacznika do znacznika – mniej więcej po 4:20-4:30 na kilometr. To już był mój maks.
Na 14 kilometrze uderzenie kolki było tak wielkie, że chciałem już iść do mety. Po wodopoju zacząłem gonić Arka i w sumie na mecie byłem 10 sekund za nim. 65 miejsce na 366 startujących. Chłopaki z Yulo skończyli na 30. i 31. miejscu, Wojtek z którym biegłem do 10 kilometra – na 40. miejscu. Parę miejsc mi przeszło koło nosa…
To była męczarnia, nie bieg. Pierwsze punkty wpadły, ale porównując do GPTB 2018, to wpadło ich znacznie mniej. Raczej nie mam co myśleć o pudle w kategorii wiekowej 🙂 A najciekawsze jest to, że jeszcze trzy-cztery godziny po biegu bolały mnie flaki w miejscach, gdzie ścisnęła mnie kolka.
I co z nią zrobić?… po konsultacjach z domowym dietetykiem, chyba już wiemy, co je powoduje. Ale o tym ciiiiii – test będzie w Białej Podlaskiej. Za dwa tygodnie.
A na razie chyba zajmę się tym (zamiast biegania…):