Frank Horwill powrócił. Po 5 latach. Najpierw nieśmiało za sprawą wspólnych treningów z Marcinem, których efektem jest rozpiska treningowa pod piątkę dla nas obu. Nie byłbym sobą, gdybym nie zmieniał jednak treningów pod samopoczucie i koncepcję przeplataną trochę Horwillem a trochę Hollerem. Jednak coraz bardziej rysuje się pomysł na konkretny, ciężki trening pod pięć kilometrów. Z zachowaniem prędkości na krótkich odcinkach. Tego nie zostawię tak sobie, żeby z mięśni zrobił się jakiś ugór.
Za wiele nie jest do odnotowania – zaledwie tydzień od ostatniego wpisu. Najważniejszymi wydarzeniami były dwa podejścia do czterystu metrówek.
Pierwsze podejście zrobiliśmy z Marcinem – to podręcznikowe Horwillowskie 8*400 metrów, które zrobiliśmy na 90 sekundowych przerwach. Marcin poszedł równo między 1’26” a 1’30” – według planu. U mnie wyszło gorzej – zamiast 1’16” powychodziły jakieś potworki między 1’9” a 1’20”. Z najgorszym siódmym powtórzeniem na 1’30”, który biegłem z Marcinem… bo brakło sił w mięśniach. Widać, który z nas ma lepszą wytrzymałość powtórzeniową.
Sumując opisywany tydzień był całkiem przyjemny i… leniwy. Do dziś. Poczułem to, co kiedyś jeszcze za czasów klubu. Cztery razy czterysta metrów. Co prawda na długich przerwach – marsz do miejsca startu w ciągu około 6-7 minut, ale na kumulującym się zakwaszeniu. Ale… wszystkie powtórzenia wyszły w zbliżonym czasie 59 do 60 sekund (60’13” | 59’55” | 59’07” | 59’00”).
Niedotlenienie tak znaczne, że ostatni powrót na start cały czas z poczuciem samolotu we łbie… łapczywym łapaniem tlenu z każdym oddechem… uczuciem, że już-już mdleję… i pulsem na 115-120… 😛 A po ostatnim powtórzeniu z takim zakwaszeniem całego organizmu, że żołądek się zbuntował i na szczęście będąc pustym, nic z siebie nie oddał. Ale baaaaardzo próbował.
Przez pierwszą, wolno rozpoczętą czterysetkę nie zrobiłem co prawda czterech powtórzeń poniżej minuty, ale-ale… nie zmienia to faktu, że wytrzymałem cztery. I każde powtórzenie -mimo narastającego zabetonowania ud – było szybsze od poprzedniego.
A tytułowe cztery? Jak zwykle głupawa sztuczka na oszukanie samego siebie (=tzw. moty-wo-wa-nie) i pokazanie łepetynie, że mogę pobiec prawie-że milę… no dobra 1600 metrów… w mniej niż cztery minuty (3:57,75). Co prawda dzieloną na cztery kawałki, ale tego łepetyna wcale nie musi zanotować… 🙂
I tu nawiążę ponownie do Horwilla – bo powrócił. Moje ulubione 4*400m po 1’10” zamieniło się po pięciu latach na 4*400m po 1’0”. I co ciekawe, podobnie jak w linkowanym wpisie, ze względu na Garmina i jego psikusy, biegałem na stoperze. I woda z bidonu zalała notatki…
Co dalej z czterysetkami? 59 razy 4? 58 razy 4? Strach się bać 😮
************************
I dwusetny wpis był się właśnie zrobił…
************************
PS. Na zakończenie jeszcze dowód, że kolano było poharatane – widać już niewielkie tylko strupy, ale to było to kolano… (Run Otwock, 29 lipca 2023)