Jakiś czas temu pojawiła się zima i… już prawie odeszła. Pojawiła się, zasypała, co się dało zasypać i została, uniemożliwiając jakikolwiek sensowny trening. Przed śniegiem wpadały bardzo dynamiczne treningi na wszystkich krótkich dystansach – od 10 do 200 metrów, ale śnieg trochę to popsuł. Styczniowe biegi na 100 metrów zahaczały o 12,10 – 12,17, dwusteki wchodziły równo w 26 sekund – tak, że wszystko wskazywało, że forma rośnie i się utrzyma. Utrzymała się… na tym samym poziomie.
Przyszedł czas zawodów i na nieszczęście w tym samym czasie przyszedł nów. Być może to, co się działo nie ma z nim nic wspólnego, ale… ale zawsze zostaje trochę miejsca na magię. I wygodnego kozła ofiarnego.
Najpierw okazało się, że hotel odwołał nam rezerwację w Sopocie, gdzie wyrosła jakaś dziwna i dzika czerwona strefa. Na szybko dobierałem jeden więcej nocleg w Toruniu, by po zawodach odwiedzić morze. Takie małe rodzinne zaślubiny z morzem sobie zrobiliśmy… O czym pewnie wspomnę za jakiś nieokreślony bliżej czas.
To jednak było po zawodach. A same zawody? Zawiodły mnie 🙂
A już zupełnie poważnie podchodząc do zawodów: obiecałem sobie rok temu podczas Copernicus Cup, że kiedyś na tej hali pobiegnę (Arena Toruń). A sam tytuł to cytat z tego wpisu sprzed roku.
Kumpel CoVi D. spowodował większe trzęsienie ziemi w polskiej lekkiej atletyce niż porządne staroświeckie trzęsienie ziemi. Okazało się, że PZLA zezwoliła wydawać chętnym licencje w klubach sportowych. To był wstęp – zostałem zawodnikiem AZS AWF Warszawa. Mając licencję zacząłem poważnie myśleć o jakiś zawodach. I zapisałem się, razem z MarcinemP na 30. Halowe Mistrzostwa Polski w lekkiej atletyce masters. Wybrałem 60 i 200 metrów – to, czego najwięcej robiłem na treningach.
Przeżycie zawodów z drugiej strony – jako zawodnik a nie jako widz – jest bezcenne. I stresujące. Nie wiesz, gdzie szatnia, gdzie jest hala rozgrzewkowa, gdzie brama przez którą wchodzisz na płytę hali. I to uderzenie, gdy oglądając samą halę dostrzegasz nagle, że podniesione tory na hali to efekt jakiejś konstrukcji a nie wyprofilowanej wylewki z tartanem na niej. I słyszysz odgłos jak ze skrzyni, gdy zawodnicy biegnąc po torze robią ogromny hałas uderzając o bieżnię. I gdy robiąc rozgrzewkę na owym zachwalanym „najszybszym” tartanie w kraju, odkrywasz, że jest twardy, nieprzyjazny i wcale nie tak szybki…
Na 60 metrów startowałem w siódmej zmianie. To był bieg na przetarcie, albo tak się pocieszam. Najpierw falstart techniczny. W sumie – dla mnie bardzo dobrze – bo spóźniłem się z wyjściem przepieruńsko (to przez ten wspomniany nów). Potem okazało się, że przyszli zawodnicy, którzy ominęli swoją serię – i doszło między nimi a naszymi sędziami od startu do pyskówek. No i drugi start – już mniej wolny, ale ciągle, jak żółw w czystej oceanicznej benzynowej smole wyciekłej z tankowca. To nie był mój bieg. Ukończyłem go. Tyle wiem. 8.12… znacznie wolniej od treningowych sześćdziesiątek robionych w okolicach 7.40-7.50.
To był moment, gdy powiedziałem Monice i Szymkowi, że już nie mam już chęci startu w dwusetce. Chciałem pójść na miasto na obiad 😛
W międzyczasie pobiegł MarcinP na 800 metrów, robiąc czas poniżej swoich oczekiwań. Co nie było aż tak zaskakujące po treningach, które sobie zrobił przed samymi zawodami…
Dwieście. Z niechęcią i uczuciem ściśniętych mięśni, jakby ktoś je ciasno owinął bandażem, polazłem na rozgrzewkę. Dłużyła się. W końcu doczekałem się swojej serii. Ósmej tym razem. Startowaliśmy tylko we trzech w kategorii wiekowej M45. Zapowiadało się ciekawie, tym bardziej, że z tą samą ekipą „ścigałem” się wcześniej na 60 metrów.
Wyjście na bieżnię, ustawienie bloku startowego i PAH… i do przodu. Pierwsze dwadzieścia metrów… i potknięcie. Na filmie widać, że zostałem po pierwszym łuku za rywalami. Goniłem ich do setnego metra. Trach – drugie potknięcie – i o mało nie wyleciałem z toru. Przeganiam drugiego, ostatni łuk – trach – kolejne potknięcie. na ostatniej prostej już mocno wk*****y – starałem się rozpędzić. Trochę się udało. Trochę. Daliby mi jeszcze 30 metrów i doszedłbym pierwszego 😛
Po tym biegu wróciło zadowolenie z przyjazdu. Co prawda nie zbliżyłem się nawet o milimetr do 24,XX, ale… biorąc pod uwagę wolny start i potknięcia… było dobrze. Już po zejściu z toru do miejsca, gdzie się przebieraliśmy po startach, słyszałem rozmowy, że na tej bieżni trzeba umieć biegać. Że ktoś, ktoś na niej nie biegał, na tych niewielkich łukach pod górę odruchowo zwalnia i… wyrzuca go z toru. Wyjadacze opowiadający to mówili, że trenowali na tej hali przed zawodami…
Na dodatek w M45 zająłem 3. miejsce. Choć sedziowie pomylili się i przed dekoracją medalową w kategorii sam widziałem wydruk, na którym mój czas dawał mi srebrny medal. Oczywiście cieszy mnie to bardzo, ale oficjalne wyniki potwierdzają, że mój czas był trzecim w M45 🙂
Drugi bieg udowodnił mi, że mogę nawiązać walkę pomimo fatalnego startu i fatalnego biegu. I to z ludźmi będącymi zawodowcami…
Ostatnią lekcją z tego wyjazdu jest to, że rekordów nie robi się w miejscu, którego nie znasz. Będę miał możliwość trenowania w Toruniu – tam będę walczyć o rekord. Będę trenować w innym miejscu, na innej bieżni – to na niej będę starał się pobijać swoje PB, SB i takie tam…