Założyłem sobie ambitny plan na mijający tydzień. Spacerowe tempo i same długie wybiegania. Część się mi udało zrealizować. Tą z długimi wybieganiami.
Poniedziałek, środa, piątek i niedziela – tak wyglądały wybiegania na 20 kilometrów. Co drugi dzień. Pisałem wcześniej, że nie lubię biegać w strugach deszczu. I dalej nie lubię. Ale w mijającym tygodniu dokonałem odkrycia na miarę ognia lub koła. Po poniedziałkowej i środowej dwudziestce w tempie faktycznie spacerowym (w okolicach 54 minut na połówkę), zaskoczył mnie piątkowy bieg.
Zaskoczył, bo dzięki niemu nie zrealizowałem zamierzeń treningowych – miało być spacerowo, a wyszedł mi najlepszy czas na 20 kilometrów. I tu czas na odkrycie – zauważyłem ze zdziwieniem, że w lejącym deszczu biegnie się szybciej. Hmmmm…. Chyba po to, żeby szybciej skończyć…
W piątek pogoda była fatalna – ciągły opad. Ścieżki w lesie były tak nasączone, że ziemia i poszycie lasu aż mlaskało wodą. Dalej na ubitych drogach leśnych było po prostu błoto i kałuże. A mimo tego wszystkiego – czyli omijania, omijania, omijania – na ósmym kilometrze zegarek pokazywał 38 minut i dotarło do mnie, że jak utrzymam tempo, to… nici ze spacerowej dwudziestki.
Zdziwienie moje było tym większe, że po 3 kilometrach czas był słaby – 16 minut (5:20 na kilometr) i oznaczało to, że kolejne pięć śmignęło w 22 minuty. A ja nie zauważyłem w tym deszczu jak! Dochodziły jeszcze bolące mięśnie po środzie, ale to już uwaga całkiem na marginesie… i niewiele wnosząca.
W połowie, po minięciu dziesiątki, było 49:52. Dupy nie urywało i czas ten oznaczał, że gdzieś zmęczenie się pojawiło. Jak zwykle głupawo, żeby się nie ścigać z samym sobą, nie patrzyłem na czas aż do końca. Ale czułem, że tempo było mocne i że udaje mi się je utrzymać. Końcowy czas – to nowy rekord na 20 kilometrów – 1:38:29. W końcu nadszedł moment na który czekałem od początku od wprowadzenia moich biegów na dwadzieścia: przełamania granicy godziny czterdziestu…
W sumie, według pierwotnego założenia miało być w tym tygodniu 100 kilometrów, bo miało być jeszcze sobotnie bieganie z Otwock Biega. Miało być, ale nie wyszło… bo zaspałem. Najgłupsza przeszkoda, jaka mogła się zdarzyć. Trudno. W niedzielę już bardzo spokojnie dokończyłem dwudziestką – czwartą z rzędu i na zakończenie zrobiłem jeszcze pomiar trasy na kilometr (plus powrót). Co dało 82 kilometry w tym tygodniu.
Wybieganiowy tydzień się zakończył. Poniedziałek będzie wolny, a od wtorku ruszam z biegami ciągłymi. Najpierw kilometrówki, potem 2 serie po 2 km, 2 po 3 km, 2 po 4 km i na koniec w sobotę lub niedzielę 1 raz 6 kilometrów. W tempie docelowym, nic moc – czyli 4:30, coby iny kapke sie łobeznać z tempem…
Do biegu otwockiego jeszcze dwa tygodnie 🙂 I jak będę się czuł na siłach, to spróbuję oficjalnie złamać 45 minut. Howgh!