Po długich, naprawdę długich podchodach, w końcu udało mi się dotrzeć na trasę Parkrunu w Cieszynie. Choć bywałem wcześniej w Cieszynie, i nawet zabierałem ze sobą graty do biegania, udało się dopiero teraz, 2 lutego.
I po długich, naprawdę długich podchodach, w końcu udało mi się te parkrunowe wydarzenie opisać 🙂
Biegnąc do punktu zbiórki nie czułem się najlepiej – wariował żołądek po porterach spożytych wieczór wcześniej ze znajomymi… Zakładałem, że jak uda mi się przebiec trasę w 23-25 minut to będzie sukces. Okazało się jednak, że w obiekcie stadionu przy Alei Łyska czynna jest szatnia i kibelek…
Debiutująca koordynatorka wystartowała nas tuż po dziewiątej. Ruszyliśmy żwawym tempem, które trzymałem przez pierwsze dwa kilometry. Potem zaczęło się błoto i lód na chodnikach/ścieżkach. Ślizganie spowolniło bieg do 4:17-4:22 na kolejnych dwóch. Końcówka, co sobie postanowiłem, miała być mocna – na ostatniej prostej rozkulałem się do 3:40, minąłem Czecha (tego, którego widać na zdjęciu poniżej w czerwono-niebieskim kubraku), i doganiałem już-już czwartego biegnącego i wtedy niestety wypadł mi bidon z pasa. Zamiast dobiec do mety (może było tego z 300 metrów) i wrócić po niego – wyhamowałem i zawróciłem go zabrać. Zamiast czwartego miejsca, wpadło szóste z ostatnim kilometrem na 4:00. Według pomiaru parkrunowego – 21:12. Kolejna lokalizacja zdobyta, a przy okazji to był mój 7 start parkrunowy.
Treningowo ponadto wpadła dobra dyszka z Arkiem do Starej w 44:30; wpadła Garminowa odznaka „rok świni”… i to chyba jest największe osiągnięcie treningowe mijających 2 tygodni 🙂
W ramach przygotowań do półmaratonu wpadł dobry trening 3 razy 2km w tempie 3:52-3:54. Podobno nazywa się to wyostrzenie. Jeszcze takie wpadną przed Wiązowną…!
Kolka? Kolka!$#k***!
Edit: tego samego dnia, iny trzy godziny później 🙂 Teraz, uwaga, będzie telenowela. Jak Dynastia, lub coś podobnie dramatycznego. Najpierw tło. No więc: a) pierwsze trzy kilometry to piaszczysty las; b) Czerwona Droga przez następne 14 kilometrów to błoto na przemian z rozpuszczającym się lodem przy dzisiejszych prawie 9 stopniach; ostatnie 4 kilometry to asfalt… ale żeby nie było za przyjemnie i żeby dodało dramatyzmu – to z k***sko mocną kolką. Ale taką, że musiałem stanąć, postać, ucisnąć… co i tak niewiele dało.
Dobra – tło jest. A teraz fabuła – 1:30:24 na 21,100 metrów (wg Garmina – 4:17min/km). Z małym postojem po dyszce, ale co tam – to był tylko trening. Chyba przyszła forma… Minutę piętnaście gorzej od Półmaratonu Wiązowskiego AD 2018… I Wielki Finał – w nagrodę cała szklanka dwie szklanki Kofoli, przywiezionej z Czeskiego Cieszyna 🙂 Normalnie prawdziwa rozpusta…