Piaseczyński piknik

      Brak komentarzy do Piaseczyński piknik

Otwarcie sezonu w lipcu… Takie czasy. Na szczęście jakieś imprezy już się odbywają i można się pościgać. Moje oczekiwania przed startem były jak stąd na Księżyc, a nawet dalej. Było oglądanie wyścigów na 400 metrów, były dobre rady trenerów (youTube). I mało treningów. Mało – bo przez kwarantannę nie robiliśmy prawie nic przygotowującego pod 400 metrów. Jeden trening 300-500, kilka moich odcinkowych w kolcach z górki na 300 i 200 metrów.

Przygotowania, lub ich brak

No więc oczekiwania. Na treningach schodziłem z górki na 26 z okładem, więc zakładałem, że 200 metrów polecę na 26. Kwestią mocno dyskusyjną było, czy wytrzymam resztę. Dominika nie mówiła nic – ani nie studziła, i nie motywowała. Nie mogła. Zimno kalkulowała. W końcu to miał być punkt wyjścia do reszty treningu w sezonie 🙂

Na rozgrzewce, na podobno jednym z lepszych tartanów w kraju, w kolcach, w czasie szybszej przebieżki na 120-130 metrów udało się zrobić pomiar na sto metrów. Pomiar, który w zasadzie mnie rozłożył, bo tak się nim zachłysnąłem, że reszta nie była już ważna i zabrakło złości na bieg właściwy. A imię jego (na owe 100 metrów) – 12,14. Najszybsza moja setka.

Start właściwy. Dostałem drugi tor. Sam start nie poszedł jak trzeba, bo mieliśmy falstart techniczny. Na właściwym starcie początek zagrał, jak miał zagrać. Pierwsze pięć kroków (no może siedem – trudno ocenić na filmie) – pobiegłem mocno, jak na setkę. Nabrałem sporego rozpędu. Do pięćdziesiątki złapałem rytm. Do dwustu metrów lekki bieg – i autentycznie tak się czułem: LEKKO – i wszystkich wyprzedziłem. Na dwusetnym metrze po minięciu Szymka, Dominiki i tablicy z czasem „przyspieszyłem”. Jak to powtarza Clyde Hart – tak mi się tylko zdawało (że przyspieszam). Kilkanaście szybszych zakręceń nogami i na 300 metrze byłem ze 30 metrów przed resztą.

Zgon nastąpił na 310 metrze. Zgon przepotężny. Najpierw zabetonowało nogi. Potem zaczęły się plątać, tak, że potknąłem się konkretnie ze dwa razy. Prędkość spadała cały czas. Koło 350 metra nerwowo się obejrzałem i widziałem, że grupa mnie dogania. Na filmie wygląda to przekomicznie… No i wyszedł brak przygotowania kwasowego 🙂

Podrobiłem parę kroków, przez co wydało mi się, że odzyskuję trochę prędkości. Jakoś dokulałem się do mety i to w dodatku jako pierwszy w mojej serii. Nieoficjalnie miałem 58,20. Oficjalnie ponoć 58,49. Na 200 metrach Szymek zmierzył 26,12, Dominika podobnie. Na 300 metrach było według niej lekko ponad 40 sekund. Ostatnie sto metrów zajęło mi wieczność… 18 sekund…

Poniżej – oficjalne wyniki udostępnione przez PZLA – to nie hańba przegrać z rocznikami 2003/2006/2001 🙂

Piaseczyński piknik

Czas wyjściowy na ten sezon jest. Coś, co było wyczynem w zeszłym roku (mniej niż minuta), teraz weszło na potężnej bombie 🙂

Dominika miała biec poniżej 20 minut na 5000 metrów, ale chyba za ciepło było. Zakończyło się więc DNF-em i piknikiem na stadionie.

Dzień później w Gdyni, na małej, 200 metrowej tartanowej, przyszkolnej bieżni zmierzyłem się ze swoim demonem. Czyli tym, o czym mówi Clyde Hart i mówił Frank Horwill – biegaj to, czego najbardziej nie lubisz/boisz się. Kilometr. Na razie wolno – 3’14”, ale też dopiero zaczynam walczyć z moim najgorszym demonem. Docelowo chcę go pokonać w 2’51″…

Archiwa

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *