Pięćdziesiąt

      Brak komentarzy do Pięćdziesiąt

Wszystko zaczęło się lekko ponad miesiąc temu na Agrykoli. I tyle też czasu minęło od ostatniego wpisu. Trochę się działo – z dłuższych biegów warto wspomnieć powrót do biegania mili – z Marcinem, w jego tempie, ale zapewne też z wpływem na moją wydolność na średnich dystansach. Dołączyliśmy do tego kilometrówki – tak na dobicie mięśni po mili. Później doszedł do nas Arek – i powtarzaliśmy to samo – milę i kilometrówki. Moje najlepsze kilometry wpadły w 3’10” i 3’14,9” – gdzie ten ostatni był najlepszy – Arek miał mnie gonić i był moment, gdzie przez prawie 200 metrów zwolniłem i czekając na niego straciłem prędkość do prawie 3’50” na kilometr… Arek mnie nie doszedł i ruszyłem na maksa końcówkę.

Sam miałem kilka podejść do 2 kilometrów w kawałku – ale podejścia te zakończyły się niepowodzeniem. Najlepsze podejście z nieudanych to dwa razy kilometr w mniej niż 3’30” (3’29” i 3’21”).

Ciekawym przerywnikiem była sesja FTC na 20 grzybkach, gdzie wyszły 42 metry sprintu przez grzybki na rozstawie 221 centymetrów. Po dzisiejszym dniu już kombinuję, żeby zacząć biegać na stadionie przez grzybki na 8 tip-topów… to może być jazda…!

Wpadło nam – biegaliśmy z MarcinemO i Arkiem – Horwillowe 4*400m na przerwie okrążenia. Każdy z nich gonił, jak mógł. Biegliśmy razem do dwusetnego metra a potem narzucałem swoje tempo i chłopaki mieli mnie gonić. Gonili. Moje czasy weszły około-Horwillowo: 1’11”, 1’10”, 1’9”, 1’6”. Całkiem przyzwoicie.

W połowie marca z Szymkiem pobiegliśmy kilometr na jego nowy rekord – 3’57,8”.

No i powrót do Agrykoli…  z dzisiejszą były już cztery sesje:

Druga sesja na bardzo obolałych mięśniach i lekko pod wiatr wpadła w 55.4″, czyli w czasie klepanym na Źródle Marii w Gdyni. Trzecia sesja była najciekawsza – polazłem się dogrzać. Przyjechał Mariusz na rowerze i robił zdjęcia oraz filmiki (efekt obok). Tymczasem Garmin oszalał  – pierwsze 100 metrów zawęził do 2 metrów, potem już pikał w miejscach, gdzie powinien. Na koniec zatrzymałem go tam, gdzie powinien być stop na czterystu metrach. Przez ten błąd pomiaru do zmierzonych czasowo 300 m dodaję ostatnią setkę w 15 sekund, co raczej nie miało miejsca, ale niech tam.. całkowity czas – 54,8”. W każdym razie Garmin zmierzył jakieś swoje niedorobione 320 metrów w 43 sekundy. A na koniec pokazał datę 31 grudnia 🙂  Już koniec roku????

No i ostatnia sesja – dzisiejsza – zaczęła się wieczorem dnia poprzedniego. Oglądałem fragmenty filmu „I am Bolt”. Co mnie uderzyło, a czego wcześniej nie widziałem? Nie krok, nie praca rąk, tylko praca bioder przy wyrzucaniu kolan do góry. To zawładnęło łbem. Wbudowywał. Przetwarzał. W-I-Z-U-A-L-I-Z-O-W-A-Ł.

Rano po pracy poczłapałem na Agrykolę. Kilometr rozgrzewki, w czasie której dominowały skipy. Jedna, biedna setka na 15 sekund. Ona się nie liczyła, była tylko dogrzewką. Wszystko było nastawione na inną pracę bioder. Jak zwykle najtrudniej opisać bieg, który trwa kilkadziesiąt sekund… Bardzo mocny i szybki start. Szybki wyprost, żeby jak najszybciej zacząć pracować rękami. I o dziwo zgrały się – nogi z „ręcami”. I do tego dodałem wyrzut kolan z biodra, pilnując żeby stopy opadały prostopadle do podłoża. Autentycznie – to pamiętam – potworne skupienie, zafiksowanie wręcz, na tym jednym elemencie. Wyrzut biodra od tyłu do przodu, kolano w górze i prosty spad w dół… Dziwne uczucie – jak lot…

Na pierwszych stu metrach Garmin jak zwykle zaspał i pokazał dziwne rzeczy (długość kroku), ale druga setka już raczej była prawdziwa – 235 centymetrów na jedno odbicie. Tak mogło być, i to chyba tworzyło poczucie tego lotu – czasem czułem to na hopkach – zupełny luz mięśni w czasie zawijania się stopy pod pośladek. Pozostałe odczucia? Hmmmm… nie czułem, że biegnę szybko. Nie zalał mnie kwas, choć czułem, że ostatnie 100 metrów biegłem już zwalniając niepotrzebnie i czekając na końcowe piknięcie zegarka. Pewnie trochę przez to straciłem…

Efekt? Taki, jak opisany tu – głowa wygrała nad mięśniami i powiedziała im, co mają robić. 50,5”. To było jak supernowa. Zaskoczenie i niedowierzanie. I myśl, że jak ZWYKLE niepotrzebnie zwalniałem. Chciałbym powiedzieć, że to rekord wszechczasów mojego biegania, ale nie powiem tego, bo łeb wdrukował od razu, że to nie jest jeszcze maks. Bo 49 jest w kartach…

I natrętnie wraca mi myśl po jaką cholerę potrzebny mi trening pod 5 kilosów, skoro może warto by było rzucić się na 800 metrów poniżej 2 minut?

Kończąc ten przydługi wpis, ale oczywiście opowiadający o kolejnym nudnym rekordzie muszę dodać, że powoli, powoli zaczynam dochodzić do naszych złotek. Może – naśladując nasze chore medyczno-komercyjne czasy – stwierdzę, że nagle czuję się kobietą i wystartuję w mistrzostwach świata jako reprezentantka Polski? Hmmmmm??

Wbrew sobie ogolę nogi, założę seksi stanik i seksi majtasy, coby tylko przykryły nie do końca kobiece wypustki w okolicach biodrowo-mym-łonowych i wystartuję w sztafecie pań 😛

Archiwa

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *