Kolejne miesiące były nudne. Czy gorąc, czy deszcz, czy śnieg – ten sam rytuał: szkoła, 2-3 godzinny trening. I tak dzień po dniu. Później, żeby nie było aż tak nudno, i żeby trochę podkręcić wyniki, rytuał wyglądał inaczej. Trening, szkoła, trening… Wytrzymałem tak przez krótki okres czasu. Pobudka o świcie, spokojny bieg na około 8-10 km. Potem szkoła i trening po szkole.
Treningi były fajne. Codzienne…i z własnej woli. Zdarzały się jednak dni, że chciałem zrobić wszystko, tylko nie iść do klubu. Szczególnie w te dni, kiedy pogoda była jak pod psem… Wskakiwaliśmy w nasze dresy, kurtki, klubowe. Potrzebowaliśmy jeszcze stoperów, ale te trzeba było kupić sobie we własnym zakresie.
Patrząc na plany treningowe, można by przebieg treningów krótko sprowadzić do: tuptania na bieżni wokół boiska, długich biegów w cieszyńskim Lasku Miejskim oraz biegi siłowe. Oprócz tego dochodziła jeszcze hala sportowa, gdzie wśród atrakcji były na przykład płotki.
Mniej więcej po roku czasu zapragnąłem się sprawdzić. Jeden z trenerów prowadzących zgodził się na pomysł. I tak wystartowałem w najdłuższym biegu mojego życia. 77 kilometrów, w górach… trasa biegła wokół Doliny Wisły i przechodziła przez kilka szczytów. Już na samym początku, po płaskim rozpoczęciu w Ustroniu, zaczynał się podbieg pod Czantorię (995 m n.p.m.)… Reszty trasy nie chcę pamiętać, a części ze zmęczenia autentycznie nie zapamiętałem.
Piekło i niebo… w jednym. Dla organizmu, choć młodego i przygotowanego, było to ogromnym obciążeniem – uczyłem się chodzić przez dwa dni po biegu. Ale fakt ukończenia marszobiegu i walki o miejsca, która czasem odbywała się na przestrzeni kilku kilometrów… to coś bezcennego. No i niezapomniany smak bananów, gdy żołądek ściskał się do wielkości pięści… To miał być marszobieg i był – pamiętam kilka momentów, gdy wyczerpany podbiegiem musiałem iść. Do tego marszobieg odbywał się w upalny, czerwcowy dzień…
Okres drugiej i trzeciej klasy ogólniaka był czasem intensywnego treningu, startów w biegach przełajowych na wszelkich możliwych dystansach. Wisienką na torcie były starty eliminacyjne do halowych mistrzostw Polski juniorów – tak zwiedziłem Zabrze i stadion w Wapienicy (Bielsko-Biała). Z fachowym pomiarem czasu, na dystansach 400, 800 i 1000 metrów zrobiłem życiówki (to właśnie te same, które wpisały mnie na tablo szkolne). Z drugiej jednak strony były za słabe, żeby pozwolić mi wejść do kadry jadącej na halowe mistrzostwa Polski juniorów w Spale.
To był główny powód, że z dnia na dzień narastała niechęć do biegania. Mimo intensywnego treningu, któregoś pięknego dnia na stadionie szkolnym przy Błogockiej w Cieszynie usłyszałem od mojego nauczyciela i trenera, że sportowca to za cholerę ze mnie nie zrobi… bo za stary i za wolny już jestem.
Był to jednocześnie czas drobnych kontuzji, których jednak było tyle, że zapał do treningu opadł. Zbliżała się matura i planowanie, co po niej. Bieganie schowałem baaaaaaardzo głęboko w szafie.
Pingback: Marszobieg Doliną Hrabiego – blog Z GÓRKI / Jacek Kłodowski