Po Biegu Otwockim, który okazał się rewelacyjnym zwieńczeniem sezonu 2016, treningi robiłem jeszcze przez tydzień. A od czwartego tygodnia listopada – głównie przez zamieszanie w domu – nie biegałem przez kolejne cztery tygodnie. Przerwa biegowa zakończyła się 14 grudnia, spokojną dyszką.
W normalnych warunkach treningi pewnie by się odbyły, ale w końcu ruszyła praca na którą czekaliśmy od końca czerwca. No i zaczęło się latanie. Latanie, które wykluczyło skutecznie inne latanie, te po lesie.
Roztrenowanie
Ale co ciekawe, przeglądając blogi o bieganiu, na które od czasu do czasu wpadam, znalazłem nowinkę, której wcześniej nie znałem. Roztrenowanie. Takie „mundre” słowo, oznaczające… taram!! – przerwę w bieganiu. Według autora, którego czasem czytuję, jest to czas w którym po prostu rezygnuje się z biegania. Między innymi, żeby odpocząć. No to błogo odpoczywam… (cholera… prawie wcale nie odpoczywałem) będąc w roztrenowaniu. Ale już nie czepiając się, to przyznam, że po tym roku taka przerwa na wyleczenie mikro urazów, czy innych cholerstw, jeśli wystąpiły, przydała się.
Treningi wróciły 14 grudnia, dzień po tym jak zadzwonił Jurek i mnie ochrzanił, żebym się pozbierał i zapisał na maraton. Nigdy nie biegłem maratonu i próbowałem sobie obiecać, że nigdy nie pobiegnę. No i chyba nie uda mi się dotrzymać obietnicy…
Zimowy Maraton Bieszczadzki
Nie wiem skąd to Jurek wynalazł, ale zapisał się na to, a ja za nim. OK. Można się pobawić w górach i zimą. Mam nadzieję, że będzie ognisko, kiełbaski i wódka. Bo jak inaczej zakończyć imprę w górach?!
Jako, że nie lubię komerchy, to trochę mnie uprzedził organizator. Unikam takich imprez, jak ognia. No ale trudno. Jak impreza będzie do d**y, to już więcej z Jurkiem nie pojadę.
Na początku myślałem, że to jakieś super trudne trasisko, ale pooglądany przekrój trasy pokazał, że jest nawet niżej niż Czantoryja… A o całości poczytać można tu: Zimowy Maraton Bieszczadzki. No to zgodnie z planem na przyszły rok, zacznę bieganie ultra od zimowego maratonu w górach pod koniec stycznia.
Małe podsumowanie roku 2016
A na koniec małe podsumowanie roku, bo to w końcu połowa grudnia! Wcześniej pisałem, że w tym roku zacząłem trenować już w styczniu, choć najwięcej treningów „zimowych” miałem w marcu. Na początku roku dyszka w 51 minut była nie lada osiągnięciem, 53 minuty na treningu były osiągnięciem oblewanym wieczorem czymś procentowym. W maju pojawiło się 47 minut z kawałkiem, co już było pierwszą oznaką regularnych treningów. W czerwcu po raz kolejny pobiłem tegoroczny rekord na dyszkę schodząc na 46:20. Wtedy myślałem, że na tym się skończy. Koniec sierpnia przyniósł nieoficjalne 44 minuty, ale już nie na warszawskiej Skrze, a w otwockich lasach. Nieoficjalne, bo założyłem sobie, że mógł się wkraść błąd w pomiarze trasy (to w końcu las i dżi-pi-es czasem się gdzieś gubi). Oficjalnie udało się potwierdzić ten wynik we wspomnianym Biegu Otwockim, gdzie w listopadzie po lesie, w deszczu i w błocie utoczyłem 43:30.
Podsumowując i zaglądając na wpis o celach, już wiem, że będę musiał zmienić cel numero uno na rok 2017, czyli pokonanie 44 minut na dychę. Jest on już trochę nieaktualny i może zmienię go… na powiedzmy… 42 minuty?
Czemu nie 🙂