Tytuł miał być inny, ale padło na głupawy. Bo i wpis będzie głupawy. Jak nie ma co zapisać w dzienniczku biegowym, to trzeba wymyślić jakąś głupotę 🙂
Luty, jak dotychczas przedstawia się ubogo w porównaniu do stycznia. Kilometrów mniej; mniej też spektakularnych wyników. To wszystko za sprawą innych spraw na głowie, wyjazdu na południe i takich tam przeszkadzaczy. Na południu miał być Parkrun w Cieszynie, ale nie dotarłem na niego za sprawą Żubrówki z igłami sosny. Dobra była. Wstawanie już nie było tak dobre i w sumie się nie powiodło.
Treningowo też rewelacji nie ma – tuptanie, tuptanie, czasem jakieś szybkie kółka na stadionie w ciapkającym śniegu lub bardziej ciapkającym błocku. Jak wspomniałem, kilometraż mam słabszy niż w styczniu, choć może 300 kilometrów uda mi się wbić. Po Horwillowemu było sporo szybkich 400 metrówek na stadionie, trochę mieszanych biegów na 1500 metrów; po Danielsowemu też coś wpadło. Dla przykładu dziś.
Wiązowna 2018
Ale zacznę od końca – za dwa tygodnie odbędzie się półmaraton w Wiązownie. Trening jest zupełnie niepodporządkowany temu biegowi, choć zamierzam pobiec szybciej niż w zeszłym roku (wtedy było 1:38). Z drugiej strony testuję energetyki na ten bieg, żeby mieć wsparcie chemiczne na trasie i nie paść z wyczerpania. Taki test miałem również dziś podczas porannego biegania. Coby poreklamować – BCAA XTRA z ActiveLab. Pół puszki wchłonąłem przed biegiem, pół puszki miałem wchłonąć w czasie biegu. A do takiego testu miało być coś szybkiego i padło na Danielsowy bieg progowy.
Ten progowy to była walka. Nie z organizmem, bo ten działał dobrze. Zawiodła ścieżka biegowa – spodziewałem się lekko przetartej trasy, bo w końcu trochę cieplej było i coś mogło stopnieć. Nic z tego. Ścieżka była taka, że można się było ślizgać, jak na łyżwach… zamiast biec.
Bieg z musu polegał na takim skracaniu kroku, żeby nie wylądować na d***pie. Co trzy, cztery kroki uślizg, rozpęd, i powtórka. Miejscami dało się biec skrajem drogi bo bruzdach zrobionych przez traktor, czy coś takiego – co też nie było zbyt przyjemne. Po drugim kilometrze (4:11) myślałem, że to przegrana walka. Jednak całość progowego (z 4 krótkimi przerwami, niewliczonymi do czasu ogólnego) dała 40:44 na dziesięć. Widok zegarka pokazującego ten czas był tym, na co czekał łeb od jakiegoś czasu. Zostaje tylko zrobić taki bieg w ciągu, bez przestojów na te 40:xx z przodu i łeb powinien pójść naprzód. I trening też 😛
Schłodzenie jak ta lala
Po skończeniu, okazało się, że zgubiłem bidon z pasa. No i miałem powtórkę trasy… nie wiedziałem, gdzie wypadł i już liczyłem na spokojną, wolną dychę. Skończyło się na pięciu kilometrach. Ale – jak w tytule – nauczyłem się biegu, zwanego schładzaniem. To był ślimaczy truchcik z szukaniem na ścieżce i poza nią zguby…Jak ślimaczy? Ano między 6:40 a 7:10 na kilometr, do tego czasem spacer; po znalezieniu zguby i nawrocie już nie dałem rady tak wolno biec…
Czyli schładzanie wyszło prawie jak ta lala…