Zwykle, gdy coś nie pozwala zrobić nam czegoś zaplanowanego, nazywamy to siłą wyższą. Czasem jednak przyjeżdża brat z żoną, aż ze Szkocji. I wtedy to już nie jest siła wyższa. To tytułowa siła szkocka. Choć – nie było ani kropli szkockiej – bo nie przywiózł ze sobą nic do picia… Taaaaak, siła szkocka to niesamowicie dobra wymówka, żeby nie robić nic, ze szczególnym uwzględnieniem biegania. Przez baaaaaaaardzo długi czas 🙂
Ale, ale… jak zwykle według naszego powiedzenia – co się odwlecze, nie uciecze. Bo – jak opisałem wcześniej – udało mi się zmierzyć Agrykolę. Od przejścia dla pieszych do samego końca, gdzie na łuku łączy się z Myśliwiecką i Szwoleżerów jest dokładnie osiemset metrów. I nie jest to niestety trasa z górki, o nie…
Pierwsze czterysta metrów jest w spadzie, potem zaczyna się lekki podbieg na mostek biegnący nad Stawami Łazienkowskimi po kocich łbach. I dalej, do wspomnianego łuku na skrzyżowaniu trzech dróg chyba lekko w dół, choć tego nie jestem jeszcze pewny – nie jestem, bo jeszcze nie zrobiłem ośmiuset metrów.
Dziś stanęło na 600 metrach. Z sukcesem, w końcu…
Sześćset metrów to historia mająca już kilka lat. Wszystko zaczęło się koło roku 2019, gdy po raz pierwszy na asfalcie – ścieżce rowerowej w Śródborowie zbliżyłem się do minuty na 400 metrów. Wtedy zaczęło mi świtać, że mogę zacząć coś robić pod osiemset. A oczywiście sześćset jest gdzieś tam po drodze. Z tymi planami bywało różnie – przeprowadzka do Gdyni sprawiła, że plan powrócił dopiero we wrześniu 2022 (SIC!!), i prawdopodobnie na mocnym spadku Trasy Zimowej zrobiłem prawdopodobnie 1’30”. Prawdopodobnie.
Podejścia i próby pod sześćset następują wtedy dość często – wszystkie jednak z marnym skutkiem – jak tu, gdy byliśmy na feriach w Otwocku. Potem „morderczo” podniesiony nam czynsz za wynajmowane mieszkanie w Gdyni przepędza nas do Otwocka… i następuje klapnięcie w bieganiu, a i kolejne podejścia do sześciuset metrów kończą się fiaskiem.
Mija kolejny rok od obwieszczanych z fanfarami planów biegania sześciuset metrów, w trakcie którego zupełnie nic się nie dzieje. Ot, normalny dzień rok biegacza.
Agrykola, 27 lipca, okolice 9:15, piękny upał, jak cały lipiec. Według Garmina 23.9ºC. I jak zwykle z przygodami. Najpierw trucht w dół Agrykoli z kredą w łapie. Krecha kredą co 200 metrów, żebym w pędzie zauważył, gdzie mam nacisnąć stoper. Tyle teoria. Praktyka wyszła mi inaczej – podekscytowany tempem na pierwszych dwustu metrach, tak zająłem głowę przeliczeniami, że brakło mi czasu na ich dokończenie przeliczeń. W efekcie po zmierzonych dwustu, przegapiłem krechę na czterystu. I jednocześnie zwolniłem, bo rozglądałem się nerwowo za kredową linią. Dupa… nie dostrzegłem jej… bo zdążyłem ją minąć.

Po czterystu metrach, mimo, że kwas nie zalał zbyt mocno, mięśnie nie przyzwyczajone do takiego tempa taaaak długo zaczęły blokować polecenia głowy, że nogi mają szybko się kręcić. Ale dobiegłem. I zrobiłem, co już dawno sobie zapowiedziałem. I czas nie jest wyśrubowany, więc jest miejsce na poprawę 🙂
PB: 600m – 1’29,46” ze splitem: 200m – 26,78’, 400m – 1’2,68”.
