Majówka zaczęła się od pierwszomajowego biegania z Marcinem na OKS-ie. Rano robiłem tam horwillowe cztery setki; było gorąco i obawiałem się, że tak samo będzie wieczorem. Pogoda nam dopisała – ochłodziło się znacznie. Jakub biegał swoje setki, my z Marcinem rzuciliśmy się na 3 kilometry, które z założenia miały wejść w 12 minut. Tym razem zającowanie pod Marcina wyszło mi lepiej – równe tempo oznaczało 3:56 | 3:59 | 3:54. Marcin zrobił PB – 11:49 na 3 kilometry.
Mińsk Mazowiecki
Drugiego wybraliśmy się rodzinnie do Mińska Mazowieckiego. Cały czas mnie to zadziwia, że miasto to, nie dość, że mniejsze od Otwocka, to ma: Aquapark, bieżnię tartanową na stadionie (Budowlana) i generalnie wygląda znacznie lepiej niż – co tu dużo mówić – zapuszczona dziura otwocka… Być sypialnią Warszawy i nie umieć tego wykorzystać… Ale dobra. Trening. Chcieliśmy spędzić dzień wałęsając się po mieście a przy okazji chciałem sprawdzić wszystkie buty które mam, czy nadadzą się na tartan na niedzielę. Pobiegałem we wszystkich – i okazało się, że te po których najmniej się tego spodziewałem leżały najlepiej. Bo nie mam jeszcze kolców na bieżnię… Potem zrobiłem jeszcze dwa powtórzenia na 1200 metrów – pierwsze w 4:04, drugie w 4:10. Wydarzeniem był pierwszy bieg, gdzie Garmin pokazał 1.54 metra w długości kroku. Coraz większe susy sadzę…
Trzeciego chciałem rzucić się na 4 kilometry w tempie 3:40 na kilometr. Poległem. Wyszły dwa. Upał mnie rozłożył.
Grodzisk Mazowiecki
W niedzielę, 6-go maja, pojechaliśmy na 2. Otwarte Mistrzostwa Grodziska Mazowieckiego w Lekkiej Atletyce. To historyczne wydarzenie. Dziecior wystartował na 300 metrów. Poszło mu średnio, ale to był jego najważniejszy start – bo pierwszy.
Ja, po raz pierwszy w erze nowożytnej wziąłem udział w zawodach lekkoatletycznych z prawdziwego zdarzenia. Na bieżni. Ścigając się w seriach. Biegnąc po swoim torze. Goniąc pierwszego. Ostatni mój taki bieg zatonął mi już dawno w odmętach niepamięci – 1992? 1993? Coś koło tego. Pierwsze miejsce w kategorii Masters 40-44. To była niespodzianka i spore zaskoczenie.
A sam bieg? Pierwszy start od dwudziestu paru lat z bloków startowych. Co zapamiętałem, to niezły start – dobrze mnie wyrzuciło i przez pierwsze 50 metrów byłem pierwszy 🙂 W mojej serii biegło nas trzech – ten z pierwszego toru wyprzedził mnie po około 50 metrach i zostało gonienie. Dwieście metrów – czyli pierwsze okrążenie – poszło mocno, Monika krzyknęła 26; nagrywała, więc faktycznie mogło być koło 28 sekund. Łuk i odcinek pod wiatr. Czułem, że słabnę, ale nie było tragicznie. Na trzechsetnym metrze poraziła mnie myśl, że nie rwie mi się oddech… Kolejny łuk i po szoku oddechowym spróbowałem przyspieszyć. Na filmie Moniki widać, że zaczynam dochodzić pierwszego. Zaczęła się ostatnia prosta – czyli pewnie z 50-55 metrów i mimo chęci wyprzedzania – zabetonowało mi nogi. Na mecie sekunda straty do pierwszego. Mój czas – 62.2 sekundy na 400 metrów.
Lekcja? Na filmie widać, że w porównaniu do moich współbiegnących cholernie drobię. Obaj moi rywale mieli długi, równy krok, dobrą pracę rąk. A ja się namachałem jak głupi, ale co zrobić, jak Garmin pokazał między 202 a 224 kroków na minutę… Technika kuleje, oj kuleje… I to jest lekcja do odrobienia – kolce i praca nad wydłużeniem kroku… A pewnie wtedy i minuta pęknie.
A najgłupsza myśl w czasie biegu? Bieżnia w Grodzisku ma 209 metrów, co oznaczało dwa okrążenia po 200 metrów. Wbiegając na łuki, pod słońce, na pierwszym z nich przemknęło mi tylko „gdzie są linie???”… Były, ale musiałem się przypatrzeć, żeby je dostrzec. Czy to miało jakiś wpływ na bieg? Miało! Bo jak mówią, złej baletnicy i…