Nadszedł długo wyczekiwany bieg w Mińsku. Drugi z kolei bieg w ramach Grand Prix Traktu Brzeskiego AD 2018. To już rok czasu od tamtego biegu, w którym pobiegłem piątkę po raz pierwszy poniżej 20 minut.
To był dobry dzień
W tym roku obok domowej ekipy fanów, jechał z nami Marcin. Po nas, na Piętnastkę miała dojechać kolejna część ekipy. Po drodze odezwał się Jurek, który dzień wcześniej zdobył lśniącą zbroję, łooo matko, co ja piszę… – lśniący tytuł ultrasa po ukończeniu 70 kilometrów w ultramaratonie Rykowisko.
Pełni napięcia pokręciliśmy się po parku, po czym trzeba było lecieć na miejsce startu. Gorąc było czuć już w czasie, gdy czekaliśmy na odliczanie. To nie był gorąc z zeszłego roku – wtedy był tylko gorąc. Dziś – sauna, po ulewach dnia poprzedniego. Zaspaliśmy trochę i staliśmy trochę dalej od bramy startowej. W zasadzie nic się nie stało , bo podobnie, jak rok temu rój przerzedził się za pierwszym rondem. Potem było kluczenie mińskimi uliczkami. I to była pierwsza świadoma myśl tego biegu – miałem czas się porozglądać, nie goniąc grupy, ale w niej biegnąc. Bieg szedł, jak po sznurku, jak… jak… treningowe trzykilometrówki na stadionie. Po minięciu 3 kilometra zegarek pokazał 11:01 – w więc zgodnie z planem na 18:20-18:30. I wtedy coś się wyłączyło.
… by polec…
Najpierw w nogach. Po 3400 metrach odłączyło mi uda. Zaraz po nich wyłączył się łeb. Myślałem początkowo, że to serce – ale szybkie przełączenie na puls pokazało, że nic się złego nie dzieje.
Zacząłem ulubionym biegiem Ani – Gallowayem. Przeszedłem 100 metrów… Ktoś, kto mnie akurat mijał, rzucił: „co, już koniec?”. Za chwilę jeszcze dwóch biegnących próbowało mnie zachęcić do biegu, wołając, że to już niedaleko. Taaaaaa, ja TO wiedziałem, że JUŻ niedaleko. Po stu metrach nogi odpuściły. Ruszyłem biegiem – wielki kłamca, czyli Garmin – pokazał powrót w okolice 3:45 min/km. I po dwustu metrach znowu zacząłem człapać Gallowayem. Co z tego, że nogi odpuściły, jak łeb jeszcze nie. Wtedy opieprzyłem się z góry na dół, że to nie ten bieg, gdzie „maszeruję, nie kibicuję i jestem wielki”. Łeb się zebrał. I tak minęło kolejne 100 metrów. I ruszyła maszyna, już ledwo sapie, już ledwo zipie… – aaaaaj, to też nie ta bajka. Było gorąco, ale nie zipałem, jak u Brzechwy. Ostatnie 200 metrów do końca 4 kilometra już biegłem. Czas czwartego kilometra był przerażający. I po tym ciosie Garmina w mój pysk zacząłem wyprzedzać tych, którzy chwilę wcześniej mnie zachęcali do dalszego biegu. Widząc park, wiedziałem już, że siły częściowo wróciły. A ostatnie 200 metrów to BNP. No może nie klasyczny, ale czułem, że idę szybko. A Wielki Kłamca tylko to potwierdził.
…i zakopać trupa
Podsumowując… miał być rekord. I jest rekord trasy. 19:18 w 2017, 19:15 w 2018. Nie o taki chodziło 🙂 Bieg poszedł mi słabiej od pagórkowatego parkrunu w Działdowie, i znacznie gorzej od treningu wokół osiedla (na 18:47). Oficjalny wynik na Piątkę musi poczekać…
3:38 | 3:37 | 3:45 | 4:37 | 3:38
Trup zakopany. Lekcja na bicie rekordów – na dzień przed: nie udzielać się cały dzień na festynie szkolnym, nie żreć grilla, nie pić do późnego wieczora gorzały, wyspać się… i zjeść rano śniadanie. Winni określeni – można kończyć relację z bicia rekordu trasy 🙂
No i jeszcze muszę wspomnieć o Marcinie. Rewelacyjny bieg, którego nie można przyrównać do stadionowego równego tuptania okrążeń. Bardzo lekko spadające tempo i zamknięcie 4 kilometrów w 16:29 (16 sekund wolniej, jak na stadionie!). I netto 20:29…
To już, jak stanie u progu bramy… gdy jeszcze niedawno tej bramy nawet nie było widać…
Necrophilus planikus
Skoro trup pochowany, teraz o nadchodzących miesiącach. Dwa lekkie starty w ramach GP w Białej Podlaskiej i Platerowie. W międzyczasie krótki, 12 tygodniowy plan przed ostatnim biegiem GP Traktu Brzeskiego w Siedlcach. Tym razem będzie mniej whisky, więcej budyniu… A na poważnie – mniej amerykańskiego Danielsa, więcej brytyjskiego Horwilla. Potem, już po zamknięciu GP, powrót jesienno-zimowy do Danielsa.