Pora wprowadzić kilku bohaterów pozytywnych.
Otóż przy ostatnim spotkaniu na piwie prawie w samym centrum wszechświata, małą grupką postanowiliśmy wybrać się w góry.
I tak, w ostatni weekend, choć nie rano, a prawie w południe pojechaliśmy w czwórkę (Justyna, Artur, Remo) na Kubalonkę. Po negocjacjach co do trasy, skulaliśmy się w końcu w „paskudnym” błocku do Istebnej. Tam nasz miłośnik błocka (Remo) odłączył się i wrócił do Cieszyna. My w trójkę ruszyliśmy dalej. Pierwszym celem i tym najważniejszym tego dnia były Kiczory. Na Kiczorach uznaliśmy, że pół godziny nie robi nam różnicy i poszliśmy dalej na Wielki Stożek.
Aż żałowałem, że nie zarejestrowałem się na stronie PPTK-u i jak za czasów ogólniaka nie zbieram pieczątek na przewodnika… Niestety, to już tak nie działa. Teraz odznak jest tyle, ile regulaminów w PTTK i innych podobnych organizacjach. To już nie to.
Wyjście w góry było i treningiem (Artur) i rekreacją (dla reszty). Błocko, Kamienie, krzaczory i zapach lasu, a przy okazji minimum istot dwunożnych. I to, co zawsze podobało mi się na szlakach – powitania z innymi, gdy ich mijacie. No właśnie… dobrze jest być miłym, bo jak się wam coś stanie, a jesteście niemili, to wam nikt nie pomoże 🙂
No dobra, to są góry, zawsze ktoś pomoże. Ale chamowi pomaga się dokuczając nieprzeciętnie. Oczywiście są i tacy. Ktoś kto pierwszy raz wybrał się na szlak, w klapkach i z piwem w kubku plastikowym (!) może nie znać miejscowych zwyczajów. I zamiast powitania – beknie po piwie…
Tak samo jest z bieganiem. Biegając po lesie, poza Warszawą, nie spotkałem się z tym, żeby ktoś kogoś nie pozdrowił. Nawet harpagony zasuwające, że aż kurz się unosi za nimi, machną do innych ręką. A biegając w Warszawie… no cóż…
Kiedyś czytając coś o Agrykoli zwróciłem uwagę na tekst, żeby odpowiednio wybierać tory i nie blokować na wewnętrznych torach szybszych biegaczy. Miło.
Część tych, którzy trafiają na Skrę nawet tego nie wiedzą. Biegną wewnętrzną i biegnąc szybciej ma się od razu tor przeszkód. Też miło, „ino” inaczej. No dobra, na Skrze koło boiska do rugby nie ma torów, ale chyba można czasem zbiec na zewnątrz? Albo tylko się czepiam. Kilku stałych bywalców jakoś to umie zrobić. Są i tacy, co po bieżni wokół tegoż boiska do rugby spacerują pod rękę, chodzą z psami, lub… z wózkami. I dziwią się, że ktoś o mało na nich nie wpadł…
Wracając do gór – wróciliśmy ze Stożka na Kubalonkę, już dużo żwawszym tempem. Razem spacer wyniósł 27 kilometrów. Wydawało się nawet, że bez większego zmęczenia.
Wydawało się.
Po powrocie, w poniedziałek, poczłapałem na Skrę. Po wolnym rozbieganiu postanowiłem zrobić kilometrówki, sześć po 4:30 na kilometr w odstępie 2 minut. Miało być zachowawczo. Skończyło się na pięciu powtórzeniach i najgorszy czas miał trochę zapasu do 4:30. Zmęczenie łażeniem po górach dało się odczuć – łydki tak bolały, że na szóste powtórzenie brakło sił.
Wyjazd w góry pozwolił wypocząć, połazić i nacieszyć się samym szlakiem. Błoto, czy nie błoto, postanowiliśmy, że jeszcze nie raz wybierzemy się z plecakami na szlak. I na znacznie dłuższe trasy, żeby przyzwyczaić się do paro godzinnego tuptania w trudnym terenie.
Bo jesień się zbliża i zaplanowany ultra już powoli widać na horyzoncie!