Nowy wpis zaledwie po tygodniu… Ale skoro jest to dzienniczek, to… musi być.
Ostatni tydzień przyniósł sporo nowych wydarzeń. Po pierwsze – w końcu przypałętała się wiosna. Po drugie – odżył wspomniany gdzieś tam w odmętach wpisów Olo, wracając do biegania. Po trzecie – po debiucie w Parkrunie w Działdowie udało mi się tam wrócić.
Ale po kolei.
Najpierw Olo. Biegaliśmy razem na początku mojego odnowionego związku z bieganiem. Głównie przypadło to na lata 2014 i 2015 – Olo w 2014 roku na warszawskim Biegu Niepodległości zrobił 43 minuty, co było dla mnie kosmosem. Przeciągnął mnie parę razy po lasach tak, że ledwo zipałem. Aż tu nagle odzywa się do mnie po 2? 3? latach przerwy biegowej i mówi, że „musi” wrócić do biegania. No to pobiegaliśmy w zeszłym tygodniu aż 3 razy. W deszczu, na bani i na spokojnie. Oczywiście na bani było najciekawiej – nie dość, że nie dogadaliśmy się co do startu i pobiegliśmy po sobie z różnicą kilku minut, minęliśmy się na trasie nie zauważając się, to jeszcze o mało go nie dogoniłem, robiąc 5 km ze średnią 4:19 na kilometr. Podkreślę – na bani. W ostatnim, środowym biegu, Olo przyznał, że deprymujące jest to, że kiedyś on mnie przeciągał, a teraz nie jest w stanie normalnie biec. Hmmmm… jak to powiedzieć… coś o tym wiem 😛
Pogoda. Co tu dużo pisać. W końcu urozmaicenie po śniegu i zimnie. Teraz deszcz, słońce na zmianę. Najwyższy czas, bo interwały mi doszły w planie. A na śniegu ciężko by było je robić.
Parkrun Działdowo. W tygodniu był czas na horwillowe 400-ki, potem czwartkowe rytmy na stadionie (8 x 100m + 2 x 200m) i na koniec, w piątek interwały (5 razy 1 km), które weszły nadspodziewanie dobrze. Jadąc na Parkrun w Działdowie czułem lekką ociężałość w mięśniach, ale też nastawiałem się na szybszy bieg niż za pierwszym razem (specjalnie wziąłem startówki).
Wiosenna adaptacja w sosie działdowskim
Powitania, rozgrzewka i start. Debiutując w Działdowie nie znałem trasy i biegłem z grupą, odrywając się dopiero po 1 kilometrze, gdy najlepszy w tamtym biegu zaczął się urywać. Tym razem wiedziałem, że grupa pod pierwszą po starcie górkę rusza dość wolno (około 4:30 na pierwszym kilometrze). No i wyrwałem do przodu. Chwilowe tempo skoczyło na 4:10, potem lekko spadło poniżej 4 minut. Usłyszałem tylko za sobą, jak ktoś do kogoś krzyknął „nie zgub go”, czy coś takiego, a potem, że „na 2 kilometrze wyrwiemy”. Przed pierwszym kilometrem dostałem już lekkiej zadyszki, a górka jeszcze się ciągnęła kawałek. Mimo zadyszki pierwszy kilometr wyszedł na 3:59. I tu zaczęła się walka z samym sobą. Najgorsze uczucie, jakie poznałem. Lepiej jest gonić niż uciekać. Goniąc, stwierdzasz, że masz to w d*****e i nie dasz rady, i – zwalniasz. A uciekając… no cóż, trzeba uciekać. Głupio tak jakoś się poddać. No to uciekałem – drugi kilometr z górki wyszedł bardzo szybko. Potem prosta, zakręt i ponownie górka ze startu, tym razem na drugim okrążeniu. Ta wyszła szybciej – 3:55, no bo przecież walczyłem. Czwarty kilometr utrzymałem w tym samym tempie, czekając na zbieg na ostatnich 700 metrach. I tam przyspieszyłem, kończąc ostatnim kilometrem w 3:34…
19:01 według stopera parkrunowego. Poszczególne kilometry weszły tak:
3:59 | 3:38 | 3:55 | 3:55 | 3:34
Wiosna – podobnie jak w roku poprzednim – przynosi pierwsze poprawy. Parkrun przyniósł wyczekiwany już od jakiś dwóch-trzech tygodni poprawiony wynik na 5 kilometrów. Wokół osiedla nie miałem takiej motywacji. A w parkrunowej rywalizacji – a i owszem. Utrzymałem do końca prowadzenie, wygrywając Parkrun (co może drugi raz mi się już nie udać) i bijąc zeszłoroczny rekord na 5 km z Mińska Mazowieckiego (19:18). I nie po asfalcie, i nie po płaskim… a w lesie i z fajnymi górkami 🙂
Order z ziemniaka na koniec
…czyli laurka z EnduHuba:
A po końcu jeszcze jedna uwaga dzienniczkowa – choć Garmin upiera się przy 56, to parkrunowa piątka potwierdziła vDot=53 uzyskane po jesiennej dyszce w czasie Biegnij Warszawo.
A wszystkie fotografie pochodzą z Parkrun Działdowo. Za co dziękuję 🙂