Kończący się tydzień był moim najbardziej pracowitym biegowo okresem od końcówki stycznia. Luty był taki trochę leniwy, pochmurny, zamglony, nieciekawy… i tak dalej. Początek marca też – musiałem odwiedzić stolycę i już samo to doświadczenie wybiło mnie z powoli odbudowywanej rutyny biegowej.
Po moim powrocie dwa dni weekendu uciekły mi na kierowaniu trzema zestawami pociągów. Najpierw w sobotę poszły w ruch tory Roco, potem – w niedzielę już sam rozłożyłem wszystkie tory piko A-gleis, które mamy. Ponaprawiałem, poprostowałem i odpaliłem kolejki ponownie. I dokupiłem torów 🙂
…nie było żadnych szans na bieganie…!
Po zabawie, od poniedziałku zaczęła się prawdziwa harówka. Wróciliśmy do pomysłu codziennego biegania z Szymkiem, no i ja wróciłem na bieżnię. Tydzień zamknąłem siedmioma dniami biegania pod rząd.
A Wstyd i Hańba to… moja pierwsza tegoroczna czterysetka na bieżni. Świeciło słońce, wiał wiatr, było czuć dym z kominów… a po długiej rozgrzewce pierwsze dwieście metrów jeszcze żarło, choć prędkości nie czułem wcale. Jak bieg w kisielu… Na dodatek te pierwsze dwieście było z wiatrem… i na łuku rozpoczynającym kolejne sto metrów już czułem opór. Potem było już coraz gorzej – na trzysetnym metrze nastąpił zupełny, klasyczny zgon zakwaszeniowy a bonusem było uderzenie wiatru na ostatnich 100 metrach…
Prędkość spadała, spadała, spadała… a nogi już tak kręciły, że chciałem tylko dobiec… Wstyd i hańba 🙂 Choć po tym jak zakwaszenie trochę zeszło i byłem w stanie jechać samochodem do domu, pomyślałem, że czas wyjściowy na ten rok jest! Bo była to moja druga próba w tym roku na 400 metrów – pierwsza na Sopockiej w 1:02,7 sekund, a ta z Rumii ciut-ciut lepiej – 1:02,4. Po biegu w domu padłem i spałem ze dwie godziny. Ale zregenerowałem się.
Ciekawym odkryciem było stwierdzenie, że nieważne, czy jest mróz, czy nie – tartan w Rumii pozostaje twardy i nie oddaje odbicia… – to niekorzystna ocena tego stadionu. I znowu mam zagwozdkę, gdzie trenować… AWF w Gdańsku zamknięty na kłódki, MOSiR w Rumii fajny, ale twardy jak beton, dwustumetrowa bieżnia na Wzgórzu św. Maksymiliana (LO VI) jest za ciasna na tak szybkie biegi… Myślę jeszcze o Sopocie, bo jest blisko… ale płatny…
Rozkminy rozkminami, ale już następnego dnia – w sobotę na Sopockiej powtórzyłem czterysta – na moim po nowemu odmierzonym odcinku, gdzie mam poznaczone od taśmy każde kolejne sto metrów. I w końcu padła granica minuty – 58,2. To już było to – poczucie pędu, równy, głęboki oddech, zakwaszenie dopiero na 350 metrach… yhmmmmm…. Aż chce się jeszcze 😛
Po południu pojechaliśmy na Babie Doły, gdzie Monika znalazła po raz pierwszy w życiu bursztyn.
W planach na nadchodzący najbliższy czas mam wieczorne biegi z Szymkiem i chcę dokonać veni, vidi, curre! Chyba nie tak to szło, ale w końcu nie o chodzenie, czy zdobywanie chodzi 🙂