Ostatnio wspomniałem (dwa tygodnie temu! @!#!!), że plan treningowy, taki „profi”, nie wypalił. A że nie wypalił to zdecydowałem, że następne dni będą pod znakiem kilometrażu. To wszystko po to, aby w długich wybieganiach popracować nad krokiem, oddechem i pracą rąk. Co by było bardziej ekonomicznie. I na spokojnie doczekać do 11 września.
y = x * 20
Matematycznie, nie? Upały na całego, końcówka sierpnia i początek września był pod znakiem niesamowitych upałów. Mimo wszystko dwa tygodnie obfitowały w dziwne (1) „niby” przeziębienie i (2) biegi na 20 kilometrów. Dwudziestki wychodziły tak, co dwa-trzy dni. „Y”, czyli całkowita liczba kilometrów mogła być ładniejsza, ale i tak wyszła piękna. Najlepszy i niepokonany został poniedziałek, 29 sierpnia, kiedy to w 30 stopniowym upale machnąłem 20 kilometrów a potem, późnym wieczorem z A. zrobiliśmy jeszcze 10 kilometrów. 10 była fajna, ale poranne 20 to było człapanie od 17 kilometra z wizją butelki pepsi w lodówce… 1:51 na dwadzieścia. W tych warunkach nieźle. I okazało się, że jeszcze jestem w stanie się szybko regenerować.
Otwock Biega, jak wstanie…
W sobotę miało być bieganie z Otwock Biega, ale zaspałem (i lało się z nosa) i tyle wyszło z biegania. Udało mi się wybrać na ostatni bieg w zeszłą sobotę, 10 września. Bieg był o tyle ciekawy, że było nas tylko dwóch (Marcin O.) no i po drodze doszedł nas jeszcze jeden biegacz, ultra i góral (biegowy, a nie taki z pochodzenia). Podsumowując, sobotni bieg był spokojnym zamknięciem tych dwóch tygodni w oczekiwaniu na niedzielny Bieg Integracyjny w Otwocku.
Bieg Integracyjny, czyli pomoc dla Szymonka
Niedziela zapowiadała się gorąco i była gorąca. Na stadionie, w upale w okolicach 30 stopni, od 11 powoli zbierali się uczestnicy biegu, bardzo często w towarzystwie rodzin. Co bardziej niecierpliwi byli już wcześniej… i snuli się wszędzie tam, gdzie był cień.
Organizatorzy również apelowali, by mierzyć siły na pogodę. Obok biura zawodów stał namiot w którym trwała kwesta dla małego Szymona walczącego z siatkówczakiem oka. I pod tym hasłem przebiegała cała impreza. Na starcie do zdjęcia zasłoniliśmy lewe oko; potem, już po biegu mały dostał pamiątkowy medal zawodów od prezydenta miasta.
A sam bieg? No cóż… radość, radość, radość! Przed startem w małym truchcie wokół boiska Jerzy zrobił mnie i Marcinowi O. odprawę, mówiąc, że dystans jest dłuższy niż podany i żeby się na to nastawić. I żeby nie wariować i trzymać się razem. I za radą Jerzego przepchaliśmy się bliżej linii startu. Z czym miał rację, bo faktycznie pomogło. Wkrótce po starcie, na drugim łuku bieżni zaczęła się formować czołówka. Marcin miał słuchawki i już nie słyszał, co do niego mówię, więc zacząłem wyprzedzać wolniejszych po zewnętrznej. Za stadionem grupa już się rozlazła i zaczęło się stopniowe wyprzedzanie tych, którzy przesadzili z tempem i już nie mogli łapać oddechu.
Na ulicy Pułaskiego, na wysokości Policji czołówka się wyklarowała. I wtedy po raz drugi (bo pierwsza refleksja dopadła mnie właśnie na wybiegu ze stadionu) stwierdziłem, czekając, aż szybsi mnie wyprzedzą, że coś za szybko mi idzie. A jak nikt mnie nie wyprzedzał, to uznałem, że chyba tempo nie jest aż tak zabójcze (dla mnie), a za to mnie idzie dobrze (8:07 na 2 kilometrze). Nadzwyczaj dobrze.
Po skręcie na Armii Krajowej wyprzedził mnie jeden biegacz, którego w sumie to starałem się gonić aż do mety. Ale nie dał się przegonić 🙂 Narutowicza to długa prosta, która jest mocno męcząca i była patelnią… był kryzys… ale taki w granicach 4:20 na kilometr.
Przy cmentarzu (sic!) kibicowała Jola, co też okazało się dobrym lekiem na kryzys. Wróciły siły. Chciałem być dalej od cmentarza.
Po minięciu oznaczenia 5 kilometra i obejrzeniu się, wiedziałem, że jest rewelacyjnie; najbliższa osoba miała do mnie ze trzysta metrów. Rzut okiem na stoper i… cholernie mocno oczekiwane mniej niż 21 minut. 20:58… ale zawsze to mniej niż 21, nie? Wpadając na stadion starałem się jeszcze przyspieszyć, ale płuca nie dały rady i na jakieś 100 metrów od mety zwolniłem. Wiedziałem, że nie powalczę o te jedno lepsze miejsce.
Bieg Integracyjny, czyli sporo radochy
Powodów do radości było wiele. 13 miejsce na 217 osób. To uczucie, że się biegnie w czołówce, a nie przepycha wśród setek innych biegaczy i nie kończy na miejscu trzy tysiące ileś tam. To poczucie, że się biegnie wśród ludzi z którymi się biega i z którymi się potem komentuje bieg. Ten czas, nawet jeśli trasa była dłuższa, to na 5-tym kilometrze było 20:58, czyli zakładane mniej niż 21 minut. Ta wiedza, że biegam już inaczej niż wszyscy (a więc, że z boku już widać, że krok jest taki, jak kiedyś i jaki miał w końcu być). Ta unikalna atmosfera, której brakuje… sami wiecie gdzie 🙂
I w końcu ta koszulka, która choć z poliestru, to made in Spain, a która rewelacyjnie przepuszczała pot na zewnątrz (lepiej niż inne z biegów, gdzie wpisowego było 100, a nie 10 zł jak tu, w Otwocku).
Podsumowując – pięknie, i… do następnego otwockiego w listopadzie!
Ech, fajnie sobie przypomnieć ten bieg, choć należał do najtrudniejszych w moim życiu. Nie znoszę upałów i sam się dziwię, że ukończyłem go na 15 miejscu:). Pamiętam, z jaką niepewnością podchodziłeś do tego startu i jak szybko zacząłem oglądać twoje plecy:) No i miło przeczytać o sobie w czyichś wspomnieniach:)