Tegoroczne, drugie podejście do Pikniku Biegowego w Białej Podlaskiej nie różniło się za wiele od poprzedniego. Podobnie, jak w zeszłym roku i wyjazd, i start miał być piknikowy. I był. To bieg, w którym biorę udział dla domknięcia Grand Prix Traktu Brzeskiego. Bez ścigania. Bez wariactw.
We wpisie wcześniej snułem obłąkańcze chęci zrobienia horwillowskiego Long runu, ale już na miejscu w Białej, słońce na szczęście przygrzało i oczyściło łeb z takich ciekawych pomysłów. Dogadaliśmy się ze Staszkiem (który uparł się, że w tym skwarze chce biec na życiówkę na 10 kilometrów), że go poprowadzę na mniej niż 47 minut. Czyli spacerek.
Piknikowe trzy razy pięć
Wystartowaliśmy o 11:30. Lampa była już niemiłosierna, ale miałem prowadzić Staszka w tempie około 4:40, żeby było trochę zapasu do 47 minut. Po cichu myślałem, że raczej nie odczuję tego upału po stadionowym prażeniu się w ciągu całego maja i początku czerwca. Za nami startowała Renia, Asia i Paweł.
Wystartowaliśmy więc. Oba biegi – i ten na 10, i ten na 15 kilometrów startowały razem. Różniliśmy się tylko kolorem numerów startowych. Ze Staszkiem miałem zrobić 2 pętle, i na koniec już sam – jeszcze dodatkową piątkę. Początek był mocny – lekki podbieg, potem zbieg, park, rynek, biedra; w międzyczasie postoje na picie wody na każdym wodopoju i polewanie się wodą. Postoje nadrabiałem lekko przyspieszając i piątkę zamknęliśmy w rewelacyjne 23 minuty. Na drugiej pętli Staszek zaczął słabnąć – szósty kilometr wpadł w 4:52 (11 sekund wolniej od trzech poprzednich). Siódmy wywalczył na 4:42, ósmy znowu poszybował w okolice pięciu minut (4:59). Końcowe dwa były już szybsze, ale i tak brakło tych paru sekund. Czas netto Staszka 47:15, gorzej o 10 sekund od życiówki z Nurowskiego. Najlepszym zawodnikiem na drugiej pętli był i tak DJ, który wyrapował nam rymy do Staszka i Jacka, no i coś do Otwock Biega.
Chybione kalkulacje
Po dziesiątym kilometrze zostałem sam. I nie byłem zmęczony. Rozgrzany – tak. Jakoś tak nogi same prowadziły. Nie kontrolowałem tempa, zatrzymywałem się u każdego wodopoju i musiałem zrobić samolot pod każdą kurtyną wodną. Te kilometry to było takie spokojne, dobre tempo do wyprzedzania maruderów.
Najgłupsza i tak była moja niewyparzona gęba i pusty łeb. Ale to wina słońca. Przez jakiś czas nie zwracałem uwagi na kolory numerów. I tak biegnę – gdzieś między budynkami mijam dziewczynę i patrzę – ma brązowy (lub bordo – nie wiem, jaki to był kolor…) numer. Nie myśląc mówię – wow, ty skończyłaś dychę i jeszcze sobie biegniesz? Tak dodatkowo? A ona na mnie patrzy i mówi, że JESZCZE tę dychę biegnie…
Jakoś nie policzyłem tego i nie przemyślałem. Dałem ciała tym tekstem 🙂
Później już się nie wyrywałem z głupimi tekstami. Gratulowałem tym, których mijałem, że dobrze im idzie w tym słońcu. I, że już blisko. Jakiś taki gadulec mi się włączył. Wpadłem na metę już w zasadzie nie myśląc o tym biegu 🙂 Dopiero w domu, po zrzucie danych do Garmin Connect dotarło do mnie, że średnia mi wyszła 4:34 min/kilometr. A ostatnie 5 kilometrów wyszło średnio na 4:18… Z piciem, oglądaniem miasta, pogaduszkami z mijanymi biegnącymi. I bez większego zmęczenia. I bez przegrzania. I coraz bardziej bawi mnie zającowanie…
I ostatnie, choć najważniejsze – Reni nie dogoniłem. Dobiegła 4 minuty minut przede mną na metę. Może za rok?
Żar niezupełnie Tropików
Wracając z Białej, gdzieś po drodze, dojrzeliśmy tablicę informacyjną z temperaturą powietrza i przy powierzchni drogi… 34 stopnie powietrze, 52 stopnie przy asfalcie… Żar Tropików…
Zdjęcia jakieś by się przydały do zilustrowania wydarzenia… Ale jak się nie biegnie z napisem typu „Dzikie Grubasy Szatana”, to raczej szkło fotografa się nie zatrzyma na zwykłej, czarnej koszulce, z małym logo…