Na rozdrożu?

      Brak komentarzy do Na rozdrożu?

Ostatni wpis, jeszcze z października, nawiązał do mojego ulubionego wiedźmakowego Także-ten-tego. Nie wiedziałem, że tak szybko wiedźmaki powrócą zupełnie bez rozgłosu. Marcin wspomniał o nowej książce Andrzeja Sapkowskiego, no i cóż było robić. Zamówiłem. Na razie czekam na zamówienie.

I znowu nie będę biegać, bo będę czytać 🙂

Ten scenariusz się nie spełni, bo raczej szybko przeczytam i szybko pobiegam. Bo listopad w końcu był tym oczekiwanym powrotem do biegania. Słońce się schowało, nastąpiły deszczowe i mgliste dni, choć ciągle ciepłe, jak na polską jesień – z temperaturami w zakresie od 8 do 0 stopni. Zapomniałem nawet o przytłaczającym cyklu słonecznym 😛

Była zatem Agrykola z biegami na 400 metrów; ruszyliśmy Szymka z chałupy na ścieżkę rowerową. Już w grudniu zrobiliśmy z Marcinem na ścieżce do Pogorzeli 2 razy 2000 metrów, gdzie udało się nam zejść w drugim powtórzeniu do 7’51”.

Największym jednak wydarzeniem mojego powrotu do regularnego biegania był trening na Hrabiego 26 listopada, który był paskudny i paskudnie ważny dla procesora głowowego. Zrobiłem wtedy serię 10 powtórzeń 100 metrówek – z założeniem, że każde powtórzenie ma być lekkie i wejść w mniej niż 18 sekund. I tak sobie biegając na luzie, siódme weszło w 14,38”. Dobitką dla mięśni było 400 metrów w 1’4” oraz końcowy akcent – 200 metrów w 32”. Mięśnie cierpiały. Ja też.

Ale trening zadziałał. Serotonina wybuchła. Mięśnie zaczęły się regenerować i odbudowywać w pożądanym kierunku, czego efektem była czterysetka na Agrykoli kilka dni później. W której – w końcu – złamałem 55 sekund (52,71″). Ale… ale… najciekawszy i najbardziej zaskakujący był split – pierwsze 200 metrów wolno jak żółw (prawie 28 sekund), po czym drugie dwieście – z kwasem, który poczułem koło 300 metrów, z niemocą w głowie, z wypłaszczeniem spadu na Agrykoli – weszło szybciej niż pierwsza dwusetka (24,82”). I znowu wybuch serotoniny i głupawka na cały dzień 🙂

Akcentem kończącym opisywany okres biegowego życia było spotkanie – pierwsze od dłuższego czasu ekipy: obu Marcinów i Arka na wspólnym OKS-wym treningu przy około 4 stopniach. Plan zakładał Horwillowskie 4 x 400m; skończyliśmy na trzech powtórzeniach 400 metrów. Wszyscy zrobiliśmy to w bardzo równych, porządnych czasach. U mnie – dzienniczkowo – 1’8”, 1’9”, 1’9”. Perfekcyjny Horwillowski trening, jak kiedyś-kiedyś-dawno-temu, za siedmioma lasami, gdzieś na otwockim OKS-owym stadionie. I co najważniejsze – powrót do treningu, który jest tak uniwersalny, jak cały system Horwilla – dobry i na podtrzymanie szybkości i na dojście do starych czasów na 5 kilosów.

Więc to nie rozdroże – mogę mieć ciastko i zjeść ciastko. I 400, i może ponownie 5000 metrów. Aż się łezka zakręciła. I czekam na kolejną w czasie lektury nowego wiedźmaka.

Archiwa

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *