…w zasadzie kwasie to marzą tylko o jednym – żeby przestać je zmuszać do kręcenia. Żeby położyć się na leśnej ściółce lub trawie, podnieść je do góry, oprzeć na czymś – może być drzewo – i dać im spokój.
Cały ten akapit z tytułem stanie się jaśniejszy później. A na razie wprowadzenie. Krótkie. Chyba…
Wszystko zaczęło się w ostatnim tygodniu lipca. Wtedy też pobiegłem sobie na Meran. Wcześniej byłem tam kilka razy, a raz nawet zebrałem tam całkiem niezły O-P-R.
3 sierpnia, jak to podsumował Szymek – staliśmy się ziemianinami. No i stało się to, co się musiało stać. Nastąpił okres kopania, malowania, kopania, malowania i przesadzania. Ziemianie z nas byli całą gębą pełną winogron. I jednocześnie nastąpił koniec biegania. W międzyczasie wpadł jeszcze urlop nad morzem – a dokładniej nad Żarnowcem, co też baaaardzo przeszkadzało w bieganiu. Tym bardziej, że na wakacje z nami pojechały koty…
To chyba była pierwsza tak długa przerwa od biegania, jak sięgnę pamięcią wstecz. Były takie po 2-3 tygodnie – na urlop, na remont chałupy, ale nie przeciągały się aż tak, jak ta.
Żeby całkowicie nie zjeść i nie stracić mięśni, na podtrzymanie biegałem po pracy Agrykolą w dół, to na 400, to na 600 metrów. Jak widać na kalendarzu – biegów było w sierpniu tak mało, jak deszczowych dni (Aluminium? Tlenek glinu? A może jodek srebra? Hmmmmm…).
Ale w końcu spadł deszcz. W niektórych częściach kraju nawet spory. Oznaczało to mniej pracy jako ziemianin na kawałku ziemi. No i chyba wróciłem do biegania. Chyba 🙂
No i do sedna, czyli tytułu. Wiedziałem i czułem, że na rozruch całego silnika potrzebuję czegoś szybkiego, a potem jeszcze szybszego, ale co jednocześnie potrwa trochę w czasie. Pobiegłem więc na Hrabiego – żwawy pierwszy kilometr po różnym terenie w 4:16, potem trochę odpoczynku i bez zbędnego opierdzelania się ruszyłem na szybki kilometr do parkingu przy Dąbrowieckim Trakcie.
Przerwa zrobiła swoje. Do czterystu było fajnie i „letko”. Do sześciuset nawet też – tempo zaczynało się już rwać, ale jeszcze było na 3:00. Po sześćsetce rozsypało się wszystko – nogi zabetonowało tak skutecznie, że chciały, żebym się zatrzymał. To był bój, żeby je zmuszać do kręcenia kolejnych kroków. Oskrzela się przepaliły, choć było zaledwie koło 20 stopni, język zdrętwiał, ręce dostały takiego omdlenia, że mógłbym nimi majtać, jak drewniana kukiełka. Plan był jednak jasny i wyraźny – DOBIEC. Dobiegłem, choć z przygodą – bo ktoś zajumał gałęzie oznaczające kilometr, i zanim się zorientowałem przebiegłem jeszcze trochę dodatkowych metrów. I na dodatek Garmin zgubił sygnał i nie piknął na kilometrze.
Tylko serce nie zdążyło zarejestrować wysiłku i nie zareagowało zmęczeniem 🙂 Silnik jest zatem dobrze przygotowany .
Pomimo tego pasma nieszczęść i niewspółpracujących mięśni nóg przedłużony kilometr wyszedł w 3:10.8, co uznaję za pełen sukces biegowy – biorąc pod uwagę kompletny brak jakiegokolwiek treningu przez ostatnie 8 tygodni.
PS. A z tego będzie prawdopodobnie Monikowy CYDR… już w łazience czuć piwne zapachy 😛